sobota, 4 sierpnia 2018

Nowe Horyzonty 2018 - relacja z drugiego i połowy trzeciego dnia [siup]

Kadr z "Dom, który zbudował Jack" + mały apgrejd

Sobota zaczęła się fatalnie. Z powodu roztargnienia spóźniłem się o około 5 sekund z rezerwacją „Shoplifters” (zwycięzca Cannes) na jutrzejszy poranek, w moim zamyśle filmu pożegnalnego z tegorocznymi Nowymi Horyzontami. System rezerwacji online działa teraz aż za dobrze. Parę lat temu przypominał USOS, czyli na starcie padał, a potem przez 15 minut odświeżało się stronę i łut szczęścia decydował o tym, że akurat tobie się wyświetliła się odpowiednia strona. Teraz nic nie pada i każdego dnia o 8.30 trzeba szykować palce do błyskawicznych kliknięć. Na hiciory należy pacnąć w ciągu maksymalnie dwóch-trzech sekund. Doświadczeni gracze Whac-A-Mole („O rety! Krety!”) są tu uprzywilejowani.

Przyznam, że moja wpadka wynika też z nadmiernej wiary w siebie. Wczoraj udało mi się wyklikać cztery hiciory na dzisiaj. Dzisiaj nie udało mi się wyklikać tego jednego. Pocieszam się, że „Shoplifters” i tak wejdzie do kin, a poza tym jego reżyserem jest twórca „Naszej młodszej siostry” - filmu, który mimo powszechnego zachwytu bardzo mi się nie podobał, więc duża szansa, że również ten najnowszy by mnie rozczarował (defetystyczna kompensacja - nazwałbym zastosowaną tu formę pocieszania).

To był początek złej passy, mimo że pierwszy filmem dnia miał być „Szczęśliwy Lazzaro”. Tramwaje przy Dworcu Nadodrze, skąd miałem dojechać rano do kina, zaczęły kręcić piruety, zjeżdżać do zajezdni (jednym nawet zjechałem), zmieniać trasy i robić inne wygibasy. Pytani przez mnie motorniczowie przyznali, że szyny były złe. Ostatecznie musiałem zejść z placu boju na tarczy, było za późno na taksówki czy rowery, i wróciłem do domu, a „Szczęśliwy Lazzaro” przepadł. Następna próba dotarcia do kina - w samo południe, na „Wszyscy wiedzą” Farhadiego (udana, ale film mniej).


No dobra Karolek, nie odciągaj nieuniknionego. Jak te filmy wczoraj? Na dwa tylko poszedłem, przytłoczony maratonem pięciu filmów z pierwszego dnia. Dwa, ale za to jakie.

Najpierw „Lato”, filmowa biografia dwóch zespołów z ZSRR, Zoopark i Kino. Nie słyszałem o tych grupach wcześniej. Twórcy filmu za to nie do końca chcieli ich słuchać, bo głównie mamy tu musicalowe wykonania kawałków Bowiego, Blondie, Lou Reeda czy Sex Pistols. No właśnie, bo bardziej niż biografia rockmanów, to dość dziwny musical. Oprócz głównych bohaterów, piosenki śpiewają starsze panie w autobusie, podpici wykolejeńcy i inni zwyczajni niezwyczajni. Być może miało to przynieść komediowy efekt - dla mnie było żenujące.

Bardzo lubię filmowe biografie muzyków, nie mam nic do musicali (poza „Mamma Mia”, którego powinno się zakazać), ale film „Lato” był dla mnie nieznośny przez 3/4 jego trwania, a trwa ponad 2 godziny. Panoramiczny sposób ukazywania bohaterów, trochę w stylu Altmana, powodował że nie za bardzo wiedziałem kto tu z kim i po co (powinienem przeczytać wcześniej, że dwóch liderów zespołów i walka o jedną kobietę). Zamiast fabuły, są tu głównie efektowne klisze z filmów o młodych zbuntowanych (kąpiele nago w morzu, picie i, tak, skoki przez ognisko) oraz irytujące musicalowe sekwencje (z graficznymi dodatkami, trochę jak w klipie „Latch” Disclosure czy „D.A.N.C.E.” Justice, ale gorzej). Myślałem w trakcie seansu, jak czują się zawodowi muzycy rockowi oglądający taki film - chyba jak miłośnicy klocków Lego, którzy mieliby oglądać przez 2 godziny kogoś innego budującego statek piratów. Niby fajnie, ale jednak nie.

Ale uwaga - pod sam koniec pojawia się fabuła, a do tego efektowne skoki czasowe. Wszystko składa się do kupy. Wyłania się spychana wcześniej realistyczna podszewka fantazji. Klocki zaczynają do siebie pasować. Tajemnicza postać, komentująca kilkukrotnie akcję filmu, okazuje się mieć sens. Juhuuu, nie straciłem dwóch godzin życia, tylko półtorej. Zrozumiałem też, czemu prawa do dystrybucji „Lata" kupił Gutek Film. Wszystko jasne, życie jest piękne! Premiera kinowa w Polsce - 31 sierpnia. I tak nie polecam.


Drugi film to ciężki kaliber - „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Pierwszy raz w życiu bałem się przed seansem. W taki nietypowy sposób - jakbym się stresował tym, jak ktoś bliski napisze na moich oczach klasówkę z rysowania potworów. Bałem się o formę von Triera i tego co pokaże, bo wiedziałem mniej więcej, że pokaże morderstwa w bardzo dosadny sposób. Miałem w pamięci „Antychrysta”, który bardzo mi się podobał, choć musiałem zamykać oczy przy niektórych scenach.

Teraz musiałem je zamykać co chwilę. Sporo osób wyszło z „Domu, który zbudował Jack” w trakcie. Zdradzę, że dwie największe fale ucieczek z kina miały tu miejsce w scenie strzelania do dzieci, a następnie obcinania piersi (wtedy wyszło sporo kobiet). Wcale się nie dziwię - ostatnio tak mocne sceny ludzkiego okrucieństwa (podszyte filozofią) widziałem w „Salò, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. „American Psycho” to przy tym „Happy Tree Friends”.

Główny bohater jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem. Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno. Panowie zawzięcie dyskutują o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z samych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.

Po co Lars gra tak ostro? Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.

Lars von Trier, ten kinowy terrorysta, kiedyś miał więcej romantyzmu i subtelności, o coś wyższego mu chodziło. W „Królestwie”, „Idiotach”, „Dogville” czy „Przełamując fale” przekraczał granice obyczajowe, formalne, a nawet poznania, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w rzeczywistości. Teraz przekracza głównie granice naszej wytrzymałości.

W poprzednim filmie, „Nimfomance”, w radykalny sposób pokazał poszukiwanie sensu pośród pustki. „Dom, który zbudował Jack” to pustka, ale bez nadziei na jakikolwiek sens.

Nie poleciłbym tego filmu nikomu, poza zatwardziałymi fanami von Triera. Sam się do nich zaliczam, więc nie żałuję seansu. Jest trochę dogmy, są zabawne dialogi, jest sztuka.

piątek, 3 sierpnia 2018

Nowe Horyzonty 2018 - relacja z mojego pierwszego dnia [wow]

Za mną pierwszy cały dzień tegorocznych Nowych Horyzontów. Jak na razie największe wrażenie zrobił na mnie film, który zobaczyłem po przyjeździe przedwczoraj wieczorem do Wrocławia na laptopie. To belgijskie „W kręgu miłości” z 2012 roku, które ktoś może nazwie arthouse’owym wyciskaczem łez, ale jak dla mnie to bardzo wiarygodna, bolesna, i znakomicie zrealizowana historia miłości idealnej, która upada jak domek z kart w zderzeniu z wyzwaniami codzienności. Polecam, jest na vod.pl, jeśli ktoś nie widział.

Trochę jajcuję. Ten film jest znakomity, ale Nowe Horyzonty to Nowe Horyzonty, potencjalnych perełek tutaj bez liku, choć dziś żadnej nie wyłowiłem. To progresywny festiwal, ale podobnie jak większość festiwalowiczów, idę zachowawczą ścieżką, a mianowicie ścieżką hitów. Zacząłem od koreańskich „Płomieni”, który wzbudzały zachwyt i podziw w Cannes. We Wrocławiu budziły raczej mieszane uczucia, również we mnie. To kino zemsty w wersji slow (biedny, aspirujący pisarz zakochuje się w rezolutnej nastolatce, a w tle pojawia się bogaty, zadowolony z siebie konkurent - tak, dużo tu banału i umowności, ale jakoś chce się w to wierzyć). Bazą było opowiadanie Murakamiego - osoby alergicznie reagujące na to nazwisko powinny uważać. „Płomienie” wejdą do naszych kin 28 grudnia, ale raczej nie poleciłbym ich nikomu, poza kinowymi ultrasami, ale im nie ma sensu polecać, bo już widzieli, podobnie jak ja, aspirujący kinowy ultras.


Następnie poszedłem na film z sekcji starocie, czyli z retrospektywy najważniejszego reżysera w dotychczasowej historii kina. Były to „Wakacje z Moniką” Bergmana, jeden z jego pierwszych filmów. Mamy tu okazję zobaczyć, jak ten najważniejszy reżyser w dotychczasowej historii kina dopiero się uczy, eksperymentuje, zdradza pierwsze przejawy geniuszu. Z historycznego punktu widzenia - film warty uwagi, gdyby jednak nie nazwisko Bergman - pewnie nikt by o tym filmie nie pamiętał. Kojarzy się nieco debiutanckim „Nożem w wodzie” Polańskiego - woda, młodość kontra starość, wyprawa łodzią. Młodszym widzom skojarzy się z klipem „We found the love” Rihanny - chłopak i dziewczyna uciekają od świata i robią różne szalone rzeczy.


Kolejna pozycja - „Dogman” twórcy wybitnej moim zdaniem „Gomorry” (filmu, nie serialu, którego nie widziałem). „Gomorra” to to nie jest, niemniej, film warty uwagi. Pokazuje ciekawy przykład syndromu sztokholmskiego. Ta historia psiego fryzjera, który sam płaszczy się jak pies przed terroryzującym okolice rosłym troglodytą, wydarzyła się naprawdę. Pole skojarzeń - „Dług” Krauzego. W polskich kinach od 14 września.


Next - Spike Lee i jego kolejne „black power” dzieło - BlacKkKlansman. Mimo że ukazuje historię sprzed pół wieku (czarnoskórego oficera policji, który infiltruje Ku Klux Klan), to film bardzo i przerażająco aktualny. Utwierdza widza w pogardzie do prawicowych, nacjonalistycznych radykałów i pokazuje realne zagrożenie z ich strony. Dla mnie bomba. Też od 14 września w kinach.


Na koniec - irańska komedia o reżyserze kabotynie - „Świnia”. Jak dla mnie nieporozumienie (choć film był pokazywany w konkursie głównym na Berlinale). Nieśmieszne komedie to coś, czego nie akceptuję, podobnie jak prawicowych, nacjonalistycznych radykałów. Wyszedłem z kina w połowie, drugi raz w życiu. Może bym został do końca, ale była późna pora i miałem ochotę pićko pić.


Dzisiaj film, dla którego przyjechałem tu przede wszystkim - "Dom, który zbudował Jack" Larsa von Triera.

Lars, nie spartacz tego.

[za stworzenie widocznej na górze grafiki cyklu dziękuję niezrównanej i nieocenionej Aleksandrze Stefaniak]