![]() |
Kadr z "Dom, który zbudował Jack" + mały apgrejd |
Sobota zaczęła się fatalnie. Z powodu roztargnienia spóźniłem się o około 5 sekund z rezerwacją „Shoplifters” (zwycięzca Cannes) na jutrzejszy poranek, w moim zamyśle filmu pożegnalnego z tegorocznymi Nowymi Horyzontami. System rezerwacji online działa teraz aż za dobrze. Parę lat temu przypominał USOS, czyli na starcie padał, a potem przez 15 minut odświeżało się stronę i łut szczęścia decydował o tym, że akurat tobie się wyświetliła się odpowiednia strona. Teraz nic nie pada i każdego dnia o 8.30 trzeba szykować palce do błyskawicznych kliknięć. Na hiciory należy pacnąć w ciągu maksymalnie dwóch-trzech sekund. Doświadczeni gracze Whac-A-Mole („O rety! Krety!”) są tu uprzywilejowani.
Przyznam, że moja wpadka wynika też z nadmiernej wiary w siebie. Wczoraj udało mi się wyklikać cztery hiciory na dzisiaj. Dzisiaj nie udało mi się wyklikać tego jednego. Pocieszam się, że „Shoplifters” i tak wejdzie do kin, a poza tym jego reżyserem jest twórca „Naszej młodszej siostry” - filmu, który mimo powszechnego zachwytu bardzo mi się nie podobał, więc duża szansa, że również ten najnowszy by mnie rozczarował (defetystyczna kompensacja - nazwałbym zastosowaną tu formę pocieszania).
To był początek złej passy, mimo że pierwszy filmem dnia miał być „Szczęśliwy Lazzaro”. Tramwaje przy Dworcu Nadodrze, skąd miałem dojechać rano do kina, zaczęły kręcić piruety, zjeżdżać do zajezdni (jednym nawet zjechałem), zmieniać trasy i robić inne wygibasy. Pytani przez mnie motorniczowie przyznali, że szyny były złe. Ostatecznie musiałem zejść z placu boju na tarczy, było za późno na taksówki czy rowery, i wróciłem do domu, a „Szczęśliwy Lazzaro” przepadł. Następna próba dotarcia do kina - w samo południe, na „Wszyscy wiedzą” Farhadiego (udana, ale film mniej).
No dobra Karolek, nie odciągaj nieuniknionego. Jak te filmy wczoraj? Na dwa tylko poszedłem, przytłoczony maratonem pięciu filmów z pierwszego dnia. Dwa, ale za to jakie.
Najpierw „Lato”, filmowa biografia dwóch zespołów z ZSRR, Zoopark i Kino. Nie słyszałem o tych grupach wcześniej. Twórcy filmu za to nie do końca chcieli ich słuchać, bo głównie mamy tu musicalowe wykonania kawałków Bowiego, Blondie, Lou Reeda czy Sex Pistols. No właśnie, bo bardziej niż biografia rockmanów, to dość dziwny musical. Oprócz głównych bohaterów, piosenki śpiewają starsze panie w autobusie, podpici wykolejeńcy i inni zwyczajni niezwyczajni. Być może miało to przynieść komediowy efekt - dla mnie było żenujące.
Bardzo lubię filmowe biografie muzyków, nie mam nic do musicali (poza „Mamma Mia”, którego powinno się zakazać), ale film „Lato” był dla mnie nieznośny przez 3/4 jego trwania, a trwa ponad 2 godziny. Panoramiczny sposób ukazywania bohaterów, trochę w stylu Altmana, powodował że nie za bardzo wiedziałem kto tu z kim i po co (powinienem przeczytać wcześniej, że dwóch liderów zespołów i walka o jedną kobietę). Zamiast fabuły, są tu głównie efektowne klisze z filmów o młodych zbuntowanych (kąpiele nago w morzu, picie i, tak, skoki przez ognisko) oraz irytujące musicalowe sekwencje (z graficznymi dodatkami, trochę jak w klipie „Latch” Disclosure czy „D.A.N.C.E.” Justice, ale gorzej). Myślałem w trakcie seansu, jak czują się zawodowi muzycy rockowi oglądający taki film - chyba jak miłośnicy klocków Lego, którzy mieliby oglądać przez 2 godziny kogoś innego budującego statek piratów. Niby fajnie, ale jednak nie.
Ale uwaga - pod sam koniec pojawia się fabuła, a do tego efektowne skoki czasowe. Wszystko składa się do kupy. Wyłania się spychana wcześniej realistyczna podszewka fantazji. Klocki zaczynają do siebie pasować. Tajemnicza postać, komentująca kilkukrotnie akcję filmu, okazuje się mieć sens. Juhuuu, nie straciłem dwóch godzin życia, tylko półtorej. Zrozumiałem też, czemu prawa do dystrybucji „Lata" kupił Gutek Film. Wszystko jasne, życie jest piękne! Premiera kinowa w Polsce - 31 sierpnia. I tak nie polecam.
Drugi film to ciężki kaliber - „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Pierwszy raz w życiu bałem się przed seansem. W taki nietypowy sposób - jakbym się stresował tym, jak ktoś bliski napisze na moich oczach klasówkę z rysowania potworów. Bałem się o formę von Triera i tego co pokaże, bo wiedziałem mniej więcej, że pokaże morderstwa w bardzo dosadny sposób. Miałem w pamięci „Antychrysta”, który bardzo mi się podobał, choć musiałem zamykać oczy przy niektórych scenach.
Teraz musiałem je zamykać co chwilę. Sporo osób wyszło z „Domu, który zbudował Jack” w trakcie. Zdradzę, że dwie największe fale ucieczek z kina miały tu miejsce w scenie strzelania do dzieci, a następnie obcinania piersi (wtedy wyszło sporo kobiet). Wcale się nie dziwię - ostatnio tak mocne sceny ludzkiego okrucieństwa (podszyte filozofią) widziałem w „Salò, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. „American Psycho” to przy tym „Happy Tree Friends”.
Główny bohater jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem. Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno. Panowie zawzięcie dyskutują o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z samych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.
Po co Lars gra tak ostro? Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.
Lars von Trier, ten kinowy terrorysta, kiedyś miał więcej romantyzmu i subtelności, o coś wyższego mu chodziło. W „Królestwie”, „Idiotach”, „Dogville” czy „Przełamując fale” przekraczał granice obyczajowe, formalne, a nawet poznania, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w rzeczywistości. Teraz przekracza głównie granice naszej wytrzymałości.
W poprzednim filmie, „Nimfomance”, w radykalny sposób pokazał poszukiwanie sensu pośród pustki. „Dom, który zbudował Jack” to pustka, ale bez nadziei na jakikolwiek sens.
Nie poleciłbym tego filmu nikomu, poza zatwardziałymi fanami von Triera. Sam się do nich zaliczam, więc nie żałuję seansu. Jest trochę dogmy, są zabawne dialogi, jest sztuka.