poniedziałek, 9 września 2013

Eidos, Maxis, Nintendo

W związku z poprzednią notką piszecie do mnie w listach, że Roland Barthes nie jest wart przywoływania, że skończył się na Podstawach semiologii, że strukturalizm i poststrukturalizm to przebrzmiałe nurty w humanistyce. W myśl zasady "czytelnik nasz pan" postaram się już nigdy nie nawiązywać do zdezaktualizowanej i skompromitowanej twórczości francuskiego pisarza. Tym razem będzie coś lżejszego, choć podobnie jak miłość, ważnego i bliskiego każdemu, przynajmniej na pewnym etapie życia. Temat lżejszy, ale za to ja, dla równowagi, będę bardziej niż zwykle krytyczny, dociekliwy i pozbawiony skrupułów. W tym tekście podważę dominującą narrację o pewnych pozornie niewinnych wytworach kultury, jakimi są gry komputerowe.  


Tomb Raider

Od razu przyznam się, że do tej gry mam szczególną słabość. Świadczy o tym to, że z jej powodu byłem gotów dokonać fałszerstw wyborczych w bardzo młodym wieku, jakoś w połowie gimnazjum. Nie zakładałem z góry, że to zrobię, ale sytuacja mnie zmusiła. Pełen dobrych intencji postanowiłem przeprowadzić wśród kolegów z klasy plebiscyt na ulubioną grę. Każdy miał przedstawić swoje prywatne TOP 10, a ja spisywałem to na kartkach (jako jedyny umiałem pisać). Niestety, wskazania kolegów nie były po mojej myśli, głosy zdobywały jakieś chłopackie StarcraftyGTA Quake’i, a Tomb Raider zajmował odległe miejsca albo w ogóle nie był wymieniany. Co więcej, wiele głosów otrzymał po mojej interwencji, bo gdy nie pojawiał się na czyjejś TOP 10, pytałem się grzecznie, ale stanowczo: a Tomb Raider? No i ta osoba sobie przypominała o jego istnieniu, o jego wkładzie w rozwój gier wideo, i gdzieś się go wciskało na listę. Mimo moich usilnych zabiegów, Tomb Raider nie znalazł się nawet w pierwszej trójce, ale jak to mawiał Stalin, nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy - ogłosiłem miażdżące zwycięstwo mojego faworyta, bo zwycięzca mógł być tylko jeden.

Moja więź z tą grą jest nietypowa (podobnie jak moja więź z centrami handlowymi). Nigdy nie przeszedłem żadnej części, ani nawet żadnej misji. Bo po co zabijać biedne zwierzątka, co takiego zrobiły pannie Croft te nietoperze, wilki, niedźwiedzie (TR I) i tygrysy (TR II)? Po co strzelać do członków jakiegoś plemienia, prawdopodobnie Indian – czy nie dość nacierpieli się oni przez Krzysztofa Kolumba i konkwistadorów (TR III)? Akcja TR IV rozgrywała się w  Egipcie – były tam kościotrupy i mumie, więc się bałem grać, po co zresztą zabijać nieżywych po raz drugi, to głupie. O mojej słabości do Tomb Raidera zadecydowała możliwość zwiedzania domu Lary Croft (czyli tryb treningowy), to najbardziej lubiłem robić. Nie było tam żadnych zwierząt do zabijania, żadnych Indian ani umarlaków. Mogłem chodzić do woli, zwiedzać, robić fikołki, kąpać się w basenie i wyobrażać sobie, że kiedyś zamieszkamy tam z Larą razem.

Chciałem napisać o tej grze coś złego, że grafika była słaba, że sterowanie toporne, że wraz z każdą częścią Larze rósł biust do groteskowych rozmiarów i kolejne części zamiast numeracji powinny być oznaczane coraz większym rozmiarem biustonosza (Tomb Raider DD+ - to część IV), ale w trakcie pisania uczucie wróciło, stara miłość nie rdzewieje. Laro, nie zrobię Ci tego. Zagram w to jeszcze raz, Sam.

Są prostokątne biusty na niebie i na ziemi, o których nie śniło się brafitterkom


The Sims

Mówi się o tej grze „symulator życia”, „zabawa w życie”. Te określenia mają uśpić naszą czujność, okazuje się bowiem, że The Sims nie jest ani symulatorem, ani zabawą, i ma jak najbardziej realny wpływ na rzeczywistość. Czy przypadkiem nieustanne wpisywanie kodu na pieniądze (klapaucius), by kupić kolejne meble i telewizory, nie spowodowało, że gracze później chcieli żyć ponad stan w swoim realnym życiu? Skąd bańka spekulacyjna, kredyty subprime, upadek banku Lehman Brothers, kryzys w Europie i USA? A nieobyczajne zachowania simów, które okazują się promocją dewiacji i niszczą tradycyjny model rodziny? Sikanie gdzie popadnie (urofilia, potocznie pissing), seks przedmałżeński, konkubinaty… przykłady można mnożyć, a chciałbym zauważyć, że grałem tylko w pierwszą część tej gry. Strach pomyśleć, co dzieje się w kolejnych odsłonach, ale nazwy niektórych dodatków sugerują, że degrengolada postępuje: Balanga, Randka, Nocne życie, Po zmroku... Oburzamy się, gdy czytamy w Antygonie o postępowaniu Kreona, a sami ile razy zamurowaliśmy sima? Ile razy kazaliśmy mu popływać w basenie i usunęliśmy drabinkę? Czemu metaforyczne zwroty „zamknąć się w czterech ścianach” i „umierać ze zmęczenia” nabierają w tej grze dosłownego znaczenia?

Czy w tej grze każda metafora musi być rozumiana dosłownie? (Tu: "wyciągać trupa z szafy")

W grach typu Quake, czy Unreal, trup słał się gęsto, ale zabijało się potwory, a nikt przecież na świecie nie chciałby takich potworów. A w The Sims nawet nie dało się kogoś po prostu zabić, szybko i w miarę bezboleśnie (jak Quake’u i Unrealu), ale skazywało się go na długie męczarnie i śmierć głodową lub z wycieńczenia. Jak przez to stępia się wrażliwość na ludzką i nie tylko ludzką krzywdę? Wyobraźmy sobie, że odkurzamy pokój i zobaczyliśmy pająka. Gdybyśmy oglądali w dzieciństwie tylko Pszczółkę Maję – wzięlibyśmy go na rękę i wynieśli na dwór. Gdybyśmy grali tylko w Quake’a, zabilibyśmy go klapekgunem. A przez granie w The Sims wciągniemy go odkurzaczem, by umierał z głodu przez długie w dni w worku pełnym kurzu. O zaniku wrażliwości wśród młodzieży miałem okazję przekonać się za którymś razem w W-wskiej. Pewna dziewczyna długo siedziała z pewnym mężczyzną na wysokich składanych krzesłach i piła duże ilości alkoholu. Okazało się, że zbyt duże, i nierozważna, ale romantyczna amatorka nocnych wrażeń nagle spadła z łoskotem z krzesła na podłogę i zrobiła prawie fikołka. Nikt nie zareagował, nikt nie pomógł, jakaś inna dziewczyna odwróciła się tylko od ekranu laptopa (pewnie grała na nim kiedyś w The Sims) i rzekła głośno: „ale się wyjebała”. Trzeba sobie powiedzieć jasno, nie bójmy się prawdy - The Sims to gra bardziej diabelska niż Diablo. Aby nie mieć mylącego tytułu, powinna nazywać się The Sins. Zaprogramowuje nasze umysły i wgrywa nam niepohamowany konsumpcjonizm, promiskuityzm i sadyzm.


Super Mario Bros

Ta gra mnie samego doprowadziła do obłędu. Powstał o tym nawet film. Nakręciłem go w ramach autoterapii w 1982 roku, kiedy miałem -6 lat. Mimo młodego wieku wiedziałem, że tylko sztuka może mnie uratować. Jak pisał Schiller, „co ma ożyć w pieśni, zaginąć powinno w rzeczywistości”.



Jak bardzo groźne potrafią być gry komputerowe, dowiedzieć możemy się także z 208. odcinka Ukrytej prawdy:
http://tvnplayer.pl/seriale-online/ukryta-prawda-odcinki,521/odcinek-208,S00E208,22161.html
(link podesłała czytelniczka, dziękujemy).

czwartek, 5 września 2013

BRAVO Girl, Neckermann, TUI, Travelplanet

Dziś znów poważny, a zarazem bliski każdemu temat – miłość (tzw. sprawy sercowe). To pojęcie w dzisiejszych czasach zbanalizowane, zinfantylizowane lub, co gorsza, zwulgaryzowane (a także stytułazowane – w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy były w kinach trzy filmy o tej nazwie, bardzo dobre zresztą, ale to nieważne, bo to nie recenzja). Chciałbym w tej notce przywrócić właściwą mu rangę, umieścić na nowo w sferze sacrum, nadać taki wymiar, jaki ma choćby w Tristanie i Izoldzie, Cierpieniach młodego Wertera, Weselach w domu, Muminkach i Moonrise Kingdom. Autorzy wymienionych dzieł mieli ułatwione zadanie, gdyż ukazywali działanie miłości, pojęcie to wyłania się tam z fabuły, wydarza się. Znacznie jednak trudniej mówić o miłości abstrakcyjnie, analitycznie, ukazać to uczucie nie w akcji, ale w jego istocie. Niewielu próbowało, a do tego mało który ze śmiałków sprostał zadaniu. Chyba najbardziej udaną próbą zmierzenia się z kategorią miłości są Fragmenty dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a, jednak obecność już w samym tytule słowa „fragmenty” świadczy o tym, że zdaniem autora niemożliwe jest uchwycenie i usystematyzowanie tego fenomenu, niemożliwe też jest mówienie o nim językiem innym niż prywatny, wewnętrzny, subiektywny. Warto przytoczyć tutaj fragment Fragmentów opisujący ten problem:

Dzisiaj nie ma […] żadnego systemu dla miłości: tych kilka systemów, które otaczają współczesnego zakochanego, nie czyni dla niej żadnego miejsca (najwyżej miejsce bezwartościowe): zakochany na próżno zwraca się do takiego czy innego zastanego języka, żaden nie daje mu odpowiedzi, chyba że chce odciągnąć go od tego, co kocha. Dyskurs chrześcijański, jeśli taki jeszcze istnieje, nakłania go do powściągliwości i sublimacji. Dyskurs psychoanalityczny […] zachęca go do żałoby po swoich Wyobrażeniach. Dyskurs marksistowski nie mówi natomiast nic. Jeśli przychodzi mi chęć zapukania po kolei do wszystkich tych drzwi, aby moje „szaleństwo” (moja „prawda”) zostało gdzieś uznane, drzwi po kolei się zamykają; a kiedy są zamknięte, wokół mnie wyrasta mur języka, który mnie grzebie, prześladuje, odpycha […].*

Skoro sam Barthes przed całościowym ujęciem tego pojęcia kapituluje, cóż mogę ja, zwykły szaraczek. Podejmę jednak to wyzwanie, połączę metodę Barthes’a z artystycznym, fabularnym przetworzeniem. Ucieknę we fragmentaryczność i anegdotyczność, z których, mam nadzieję, wyłoni się istota miłości. Dla uzyskania wyrazistości i komunikatywności wypowiedzi, sięgnę po formułę znaną z pism młodzieżowych i kobiecych, a będzie to coś na kształt listy TOP 5 WTOP. Nie twierdzę, że moje historie są top, że wszystkie to wtopy, ani że będzie ich pięć, traktujmy tę nazwę umownie, jako punkt odniesienia.

1. Zakochuję się w co drugiej ujrzanej dziewczynie, co chwilę jakaś wydaje mi się tą jedyną. Problem siłą rzeczy nasila się w komunikacji publicznej, na ruchliwych ulicach i w tłocznych lokalach. Aby nie zwariować, staram się rzadko wychodzić z domu, a jeśli już, to do lasu, gdzie spotkać można co najwyżej kleszcza, albo jadę do Centrum Handlowego Wileńska – tam nikt mi się nie podoba. Ostatnio w W-wskiej zakochałem się w trzech damach, z czego wytypowałem jedną i poprosiłem kolegę, aby mi ją, jak to się mówi, nagrał, bo sam nie miałem odwagi. Było już bardzo późno, wypiliśmy bardzo dużo, łatwo więc o pomyłkę. I stało się, pomyłka nastąpiła, kolega nagrał dziewczę spoza miłosnego kręgu. No ale jak nagrana, to nagrana, więc nawijam jej, jak to się mówi, makaron na uszy. I słyszę, że ona generalnie to pracuje w wydawnictwie, generalnie dużo podróżuje i generalnie prawie codziennie siedzi w W-wskiej (chyba że akurat podróżuje). „Generalnie” to zakazane słowo w moim prywatnym słowniku, więc, jak to mówimy my, informatyczkowie-nołlajfy, dałem jej bana i ustawiłem swój status na niewidoczny (co było ułatwione, ponieważ o tej porze już mało kto cokolwiek tam widział). Później podeszła jej koleżanka, okazało się, że akurat jest z miłosnego kręgu, ale usłyszałem tylko, że ona też dużo podróżuje i też dużo siedzi w W-wskiej (jak to godzi? nie spytałem). Rozczarowany poszedłem więc po jeszcze jedno piwo, chwilę potem wsiadłem z kolegą do taksówki, a w niej już tylko liczyłem owieczki, chociaż nie musiałem, bo sen sam przychodził. I ja sam jechałem z tyłu, i sam byłem niewinny jak owieczka (wiem, że baranek, ale wolę owieczki). Oczyściłem się z pokus, myślałem już tylko o smartfonach w Saturnie i zwierzątkach w Kakadu.
Wniosek: 
- nie każda ujrzana co druga dziewczyna jest tą jedyną.


2. Historia stara, licealna, ale ze względu na swój uniwersalny wymiar, warta przywołania. Zatytułować ją można „Niedźwiedzia przysługa” (o, zwierzątko, miło, ale sama historia nie jest miła). Znów sytuacja imprezowa, która jak wiadomo, sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Tym razem nie było inaczej, kontakt się nawiązał, rozmowa płynie wartko, rozmawiamy pewnie o szkole, kto ma gorszą facetkę od matmy, gdzie byliśmy na wakacjach, że dużo podróżujemy (W-wskiej wtedy nie było). Trwa to dłuższy czas, wzajemna fascynacja rośnie, pewnie okazuje się, że nie lubimy tych samych przedmiotów (matma, fiza, chemia). Niestety, mój kolega niedowiarek postanowił mi pomóc, gdyż zapewne uznał, że sam mój dar wymowy i kilka piw dotychczas wypitych to za mało, bym uwiódł dziewczę. Przynosi wódkę i do picia namawia. Dziewczyna się wzbrania, kolega nalega, w końcu kompromis – będziemy pić we troje co pół godziny jedną tzw. lufkę. I tu, trzymając się szkolnego systemu ocen, muszę dać mojemu koledze lufę za pomysł, a zachowanie jego oceniam na nieodpowiednie lub wręcz naganne. Otóż postanowił, że będzie oszukiwał na czasie, bym ja na tym czasie i swojej atrakcyjności zyskał. Przestawiał potajemnie zegarek, pół godziny mijało w pięć minut, co chwila pokazywał nam, że już pora pić, tak więc po upływie prawdziwych 30 minut wypitych zostało kilka prawdziwych tzw. lufek. Dziewczyna nie mogła się zorientować, gdyż siedziała ze mną, rozmawiała, a wiadomo – szczęśliwi czasu nie liczą. Nie nudziło się jej również, nie wpadła więc na to, by udać się w poszukiwaniu straconego czasu. Długo ten oszukańczy proceder nie potrwał, dziewczę nadużyło alkoholu i niestety w pewnym momencie odpłynęło do krainy wiecznych łowów. Operacja się udała, pacjent zmarł. Powiedziałbym, że kolega niepotrzebnie wszedł między wódkę a zakąskę, ale przyszedł z wódką, więc nie mogę tak powiedzieć.
Wnioski: 
- lepsze jest wrogiem dobrego, 
- kłamstwo ma krótkie nogi, a jak się okazuje, także chybotliwe.


3. Na koniec historia o niebezpieczeństwie budowania sobie idealnego obrazu tej Jedynej. Rzecz miała miejsce rok temu. Akcja rozgrywa się około 8-9 rano, po jakiejś bardzo długiej imprezie, tzn. nie po, bo impreza jeszcze się tliła. Stoję sobie przed popularnym niegdyś, obecnie zamkniętym lokalem Przekąski Zakąski. Podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i prosi o papierosa. Dałem go jej, ona stoi dalej, jakby porozmawiać chciała. No to coś mówię, no i rozmawiamy, no i siadamy sobie na schodku. Dyskusja o sztuce, o podróżach, bo ona, jak wszystkie dziewczyny, dużo podróżuje. Okazuje się, że podróżuje najwięcej ze wszystkich wspomnianych dziewczyn i otrzymuje tytuł globtroterki dnia i tego wpisu, bo urodziła się w Hiszpanii, później mieszkała w Berlinie, Polsce, a studiowała w Londynie i we Francji (a ja mam słonia na balkonie!). Nie chciałem się z nią licytować i przez wrodzoną skromność nie wspomniałem o tym, że urodziłem się w Radomiu, od podstawówki mieszkam pod Warszawą, a studiowałem w samej Warszawie. Wszystko szło w dobrym kierunku, ona w międzyczasie odtrącała jakiegoś adorującego ją kolegę z Hiszpanii, a ja w głowie snułem wizję przyszłego podziwiania z Nowo Poznaną architektury Gaudiego w Barcelonie i czułem się jak torreador z czerwoną płachtą, w którą nadbiega moja byczyca (słowo krowa byłoby tu nie na miejscu z wielu względów). Znów jednak wystąpił problem z czasem. Im dłużej rozmawialiśmy, tym Hiszpanka sprawiała wrażenie coraz bardziej pijanej, a nic już nie piliśmy, więc teoretycznie powinna raczej trzeźwieć (na użytek tego tekstu nazwę to zjawisko inwersją czasowo-alkoholową). Mówiła coraz bardziej od rzeczy, aż końcu zaczęły się jej mylić języki, w jednym zdaniu pojawiały się polski, angielski, hiszpański i niemiecki. Ostatecznie zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością i zamiast wybrać mnie, uciekła z adorującym ją w międzyczasie Hiszpanem.
Wniosek:
- nie budujmy sobie miłosnej wieży Babel! Bo nastąpi pomieszanie języków.


*Roland Barthes, Fragmenty dyskursu miłosnego, tłum. Marek Bieńczyk, Warszawa 2011, s. 326-327

poniedziałek, 2 września 2013

T-mobile LG Apple

Spotykam się z zarzutami, że piszę tu o sprawach błahych, piątorzędnych, a jeżeli już zajmuję się jakimś poważnym zagadnieniem (vide test centrów handlowych), to nie zachowuję należytej powagi, popełniam błędy metodologiczne i teoriopoznawcze oraz ślizgam się po temacie (a przecież nie ma jeszcze przymrozków hahhahaha). Pokornie przyjmuję krytykę, ale mam zamiar udowodnić wszystkim malkontentom, że potrafię napisać tekst merytoryczny, wyważony i serio. Znów sięgnę po formułę testu, jednak aby uniknąć zarzutów o dyletanctwo, zajmę się czymś szczególnie bliskim mojemu sercu, a mianowicie telefonami komórkowymi. Mam do nich słabość od lat, w gimnazjum potrafiłem spędzać codziennie długie godziny na stronie gsmonline.pl, a nieistniejący już niestety salon firmowy Ery na Puławskiej był moim drugim domem, pierwszym uniwersytetem, a także świątynią, gdzie otrzymałem chrzest (mój pierwszy telefon - Ericsson R320S), miałem komunię (mój najładniejszy telefon - Siemens ST60) i bierzmowanie (mój najbrzydszy telefon - Sony Ericsson K700).

Niektórzy zarzucali mi też, że bez zdjęć to nudno, że nie umiem wstawiać obrazków na bloga - otóż umiem

Dość powiedzieć, że gdzieś od 2000 roku znam na pamięć specyfikację techniczną każdego telefonu, jaki pojawił się na rynku. Znajomi i rodzina, gdy zamierzają kupić telefon, zawsze zwracają się do mnie i służę im cenną radą eksperta. Nie każdy jednak ma możliwość zwrócić się do mnie bezpośrednio, nie każdemu też mam czas służyć cenną radą eksperta, dlatego publikuję profesjonalny test telefonów komórkowych. Nie mogę porównać wszystkich telefonów świata, bo ich nie mam, ale wybrałem dwa modele popularne, a do tego dobrze mi znane. Jeden ze średniej półki, dla przeciętnego Kowalskiego, drugi z półki najwyższej, w sam raz dla przeciętnego bywalca pizzerii Aioli oraz Mąka i Woda.

LG L7 biały

Typowy LG L7 biały występujący w Polsce

Mam ten telefon od roku, więc moja wiedza teoretyczna jest uzupełniona wiedzą praktyczną. Największą wadą LG L7 białego jest to, że do jego użytkownika nie dochodzą esemesy od dziewczyn (przynajmniej tak jest w moim przypadku). Czasem jakiś dojdzie, ale zwykle to nic ciekawego (prawdopodobnie w trakcie odbioru wiadomości przez ten telefon giną gdzieś czułe słowa i emotikony z buziakiem). Dziwna to usterka, bo esemesy od kolegów i rodziny dochodzą często, bezproblemowo i w całości. Zgłaszałem tę sprawę do serwisu LG, ale serwisanci twierdzą, że wina stoi po stronie użytkownika. Być może rzeczywiście to moja wina, gdyż w poprzednich telefonach innych firm występował ten sam problem.
LG L7 często chwalony jest za duży (rzekomo 4,3”) i wyraźny wyświetlacz. Muszę stwierdzić, że to nieprawda, bo po tym jak mi upadł na imprezie na kostkę brukową i pękło pół wyświetlacza, tak naprawdę ma w tej chwili niecałe 2” (to tyle, co moja poprzednia, wiekowa już Nokia E66), a na pozostałej powierzchni obraz przesłania powstały z pęknięcia kontur pająka, a pająków nie lubię. 

Znajdź dwie różnice

Brawa dla konstruktorów tego telefonu za to, że jest wolny jak żółw, bo żółwie w przeciwieństwie do pająków bardzo lubię, więc za każdym razem, gdy czekam po kilka lub kilkanaście sekund, aby skorzystać z dowolnej funkcji, mam czas, by pomyśleć sobie o tym uroczym zwierzątku.

Na koniec największa zaleta L7: jedną z komend głosowych służących do wykonywania zdjęć jest, obok banalnych „smile” i „cheers”, komenda „kimchi”. Gdy użytkownik dowie się o istnieniu takiej komendy, z pewnością zainteresuje się, co ona oznacza i sprawdzi to na Wikipedii, ale już nie musi, bo w następnym zdaniu skopiuję definicję hasła „kimchi” z tej strony. Dowie się, że to tradycyjne danie kuchni koreańskiej składające się z fermentowanych lub kiszonych warzyw, głównie kapusty oraz papryczek chili. Gdyby zajrzał na portal Health.com, ale też nie musi, bo ja zajrzałem i tu przytaczam, dowiedziałby się, że to jedna z pięciu najzdrowszych potraw na świecie, obok soi, soczewicy, oliwy z oliwek i greckiego jogurtu (dodałbym do tej listy szot z Warszawskiej o nazwie sour, przez całą zimę co weekend piłem go w dużych ilościach i prawdopodobnie dzięki niemu, a dokładnie połączeniu w nim gorzkiej żołądkowej z sokiem cytrynowym, w ogóle nie bolał mnie brzuch i nie miałem nawet kataru!). Dzięki komendzie „kimchi” zwiększa się nasza wiedza o kuchni koreańskiej, a jeśli do tego zaczniemy jeść potrawę kimchi, będziemy zdrowsi i umrzemy później, co pozwoli nam dłużej cieszyć się telefonem LG L7, choć wątpliwa to radość, szczególnie jeśli codziennie przez to dłuższe życie musimy patrzeć na brak sms-ów i na pająka na ekranie.

Ocena: -10/10 (za problemy z sms-ami)

iPhone 5 czarny

Nie miałem takiego telefonu, ale chciałbym mieć, bo można do niego dokupić świetne pokrowce Lego, które umożliwiają budowanie na telefonie różnych rzeczy z klocków.

A ty co byś na nim wybudował/a? Ja siedzibę wodza indian.

Podobno to najcieńszy i najlżejszy telefon w swojej klasie, podobno to zalety. Okazuje się, że nie do końca, po przez to łatwo wyślizguje się z kieszeni podczas bójek na Barce i podczas powrotów taksówką z tejże Barki. Mój kolega z tego powodu zgubił ten telefon już trzy razy, z czego tylko dwa razy znalazł. Na szczęście, nawet gdy się wyśliźnie z kieszeni i go nie znajdziemy, możemy kupić nowy, taki sam, co też ten kolega uczynił. Okazuje się, że każdy iPhone 5 czarny wygląda tak samo i nikt się nie zorientuje, że znowu zgubiliśmy ten telefon, tym razem bezpowrotnie, i kupiliśmy nowy. Piszę o tym, bo nie zawsze w razie straty możemy kupić coś identycznego, np. w przypadku rybki bojownik. Kiedyś, dawno temu, rodzice wyjechali na tydzień na wczasy i zostaliśmy z siostrą sami w domu, tzn. niezupełnie sami, bo została powierzona naszej opiece rybka bojownik. Wskutek nieporozumienia (siostra myślała, że to ja mam karmić zwierzątko, a ja myślałem, że ona), rybka bojownik musiała stoczyć ciężki bój o życie, który niestety przegrała. Smutna to historia, śmierć z głodu musiała być okropna, bardzo z siostrą żałujemy, młody wiek nas nie usprawiedliwia, jednak wyrzuty sumienia muszę w tej chwili stłumić, etyczne rozważania odstawić na bok, bo to obiektywny i moralnie obojętny (indyferentny!) test. W każdym razie przed powrotem rodziców postanowiłem kupić nową rybkę bojownik, możliwie najbardziej podobną do zmarłej. Poprosiłem w sklepie zoologicznym o czerwoną i starą, dojrzałą rybkę bojownik. Niestety, okazuje się, że czerwone, owszem są, ale starych nie ma. Kupiłem więc młodą, mniejszą od poprzedniej rybki i gdy rodzice ją zobaczyli, od razu się zorientowali, że rybka została podmieniona, co pociągnęło za sobą pewne nieprzyjemności. Na pewno jednak problem ten nie dotyczy iPhone'a 5 czarnego, możemy zatem go śmiało gubić i kupować nowe, identyczne egzemplarze.

Kupując nowego iPhone'a po zagubieniu starego nie pomylcie go z iPadem (bo skończy się to tak, jak z rybką bojownik - wasi rodzice się zorientują)


Ocena: 10/10 (dochodzą sms-y od obu płci, przynajmniej w egzemplarzach mojej kolegi, a miał już dwa)