Dziś znów poważny, a zarazem bliski każdemu temat – miłość (tzw. sprawy sercowe). To pojęcie w dzisiejszych czasach zbanalizowane, zinfantylizowane lub, co gorsza, zwulgaryzowane (a także stytułazowane – w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy były w kinach trzy filmy o tej nazwie, bardzo dobre zresztą, ale to nieważne, bo to nie recenzja). Chciałbym w tej notce przywrócić właściwą mu rangę, umieścić na nowo w sferze sacrum, nadać taki wymiar, jaki ma choćby w Tristanie i Izoldzie, Cierpieniach młodego Wertera, Weselach w domu, Muminkach i Moonrise Kingdom. Autorzy wymienionych dzieł mieli ułatwione zadanie, gdyż ukazywali działanie miłości, pojęcie to wyłania się tam z fabuły, wydarza się. Znacznie jednak trudniej mówić o miłości abstrakcyjnie, analitycznie, ukazać to uczucie nie w akcji, ale w jego istocie. Niewielu próbowało, a do tego mało który ze śmiałków sprostał zadaniu. Chyba najbardziej udaną próbą zmierzenia się z kategorią miłości są Fragmenty dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a, jednak obecność już w samym tytule słowa „fragmenty” świadczy o tym, że zdaniem autora niemożliwe jest uchwycenie i usystematyzowanie tego fenomenu, niemożliwe też jest mówienie o nim językiem innym niż prywatny, wewnętrzny, subiektywny. Warto przytoczyć tutaj fragment Fragmentów opisujący ten problem:
Dzisiaj nie ma […] żadnego systemu dla miłości: tych kilka systemów, które otaczają współczesnego zakochanego, nie czyni dla niej żadnego miejsca (najwyżej miejsce bezwartościowe): zakochany na próżno zwraca się do takiego czy innego zastanego języka, żaden nie daje mu odpowiedzi, chyba że chce odciągnąć go od tego, co kocha. Dyskurs chrześcijański, jeśli taki jeszcze istnieje, nakłania go do powściągliwości i sublimacji. Dyskurs psychoanalityczny […] zachęca go do żałoby po swoich Wyobrażeniach. Dyskurs marksistowski nie mówi natomiast nic. Jeśli przychodzi mi chęć zapukania po kolei do wszystkich tych drzwi, aby moje „szaleństwo” (moja „prawda”) zostało gdzieś uznane, drzwi po kolei się zamykają; a kiedy są zamknięte, wokół mnie wyrasta mur języka, który mnie grzebie, prześladuje, odpycha […].*
Skoro sam Barthes przed całościowym ujęciem tego pojęcia kapituluje, cóż mogę ja, zwykły szaraczek. Podejmę jednak to wyzwanie, połączę metodę Barthes’a z artystycznym, fabularnym przetworzeniem. Ucieknę we fragmentaryczność i anegdotyczność, z których, mam nadzieję, wyłoni się istota miłości. Dla uzyskania wyrazistości i komunikatywności wypowiedzi, sięgnę po formułę znaną z pism młodzieżowych i kobiecych, a będzie to coś na kształt listy TOP 5 WTOP. Nie twierdzę, że moje historie są top, że wszystkie to wtopy, ani że będzie ich pięć, traktujmy tę nazwę umownie, jako punkt odniesienia.
1. Zakochuję się w co drugiej ujrzanej dziewczynie, co chwilę jakaś wydaje mi się tą jedyną. Problem siłą rzeczy nasila się w komunikacji publicznej, na ruchliwych ulicach i w tłocznych lokalach. Aby nie zwariować, staram się rzadko wychodzić z domu, a jeśli już, to do lasu, gdzie spotkać można co najwyżej kleszcza, albo jadę do Centrum Handlowego Wileńska – tam nikt mi się nie podoba. Ostatnio w W-wskiej zakochałem się w trzech damach, z czego wytypowałem jedną i poprosiłem kolegę, aby mi ją, jak to się mówi, nagrał, bo sam nie miałem odwagi. Było już bardzo późno, wypiliśmy bardzo dużo, łatwo więc o pomyłkę. I stało się, pomyłka nastąpiła, kolega nagrał dziewczę spoza miłosnego kręgu. No ale jak nagrana, to nagrana, więc nawijam jej, jak to się mówi, makaron na uszy. I słyszę, że ona generalnie to pracuje w wydawnictwie, generalnie dużo podróżuje i generalnie prawie codziennie siedzi w W-wskiej (chyba że akurat podróżuje). „Generalnie” to zakazane słowo w moim prywatnym słowniku, więc, jak to mówimy my, informatyczkowie-nołlajfy, dałem jej bana i ustawiłem swój status na niewidoczny (co było ułatwione, ponieważ o tej porze już mało kto cokolwiek tam widział). Później podeszła jej koleżanka, okazało się, że akurat jest z miłosnego kręgu, ale usłyszałem tylko, że ona też dużo podróżuje i też dużo siedzi w W-wskiej (jak to godzi? nie spytałem). Rozczarowany poszedłem więc po jeszcze jedno piwo, chwilę potem wsiadłem z kolegą do taksówki, a w niej już tylko liczyłem owieczki, chociaż nie musiałem, bo sen sam przychodził. I ja sam jechałem z tyłu, i sam byłem niewinny jak owieczka (wiem, że baranek, ale wolę owieczki). Oczyściłem się z pokus, myślałem już tylko o smartfonach w Saturnie i zwierzątkach w Kakadu.
Wniosek:
- nie każda ujrzana co druga dziewczyna jest tą jedyną.
2. Historia stara, licealna, ale ze względu na swój uniwersalny wymiar, warta przywołania. Zatytułować ją można „Niedźwiedzia przysługa” (o, zwierzątko, miło, ale sama historia nie jest miła). Znów sytuacja imprezowa, która jak wiadomo, sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Tym razem nie było inaczej, kontakt się nawiązał, rozmowa płynie wartko, rozmawiamy pewnie o szkole, kto ma gorszą facetkę od matmy, gdzie byliśmy na wakacjach, że dużo podróżujemy (W-wskiej wtedy nie było). Trwa to dłuższy czas, wzajemna fascynacja rośnie, pewnie okazuje się, że nie lubimy tych samych przedmiotów (matma, fiza, chemia). Niestety, mój kolega niedowiarek postanowił mi pomóc, gdyż zapewne uznał, że sam mój dar wymowy i kilka piw dotychczas wypitych to za mało, bym uwiódł dziewczę. Przynosi wódkę i do picia namawia. Dziewczyna się wzbrania, kolega nalega, w końcu kompromis – będziemy pić we troje co pół godziny jedną tzw. lufkę. I tu, trzymając się szkolnego systemu ocen, muszę dać mojemu koledze lufę za pomysł, a zachowanie jego oceniam na nieodpowiednie lub wręcz naganne. Otóż postanowił, że będzie oszukiwał na czasie, bym ja na tym czasie i swojej atrakcyjności zyskał. Przestawiał potajemnie zegarek, pół godziny mijało w pięć minut, co chwila pokazywał nam, że już pora pić, tak więc po upływie prawdziwych 30 minut wypitych zostało kilka prawdziwych tzw. lufek. Dziewczyna nie mogła się zorientować, gdyż siedziała ze mną, rozmawiała, a wiadomo – szczęśliwi czasu nie liczą. Nie nudziło się jej również, nie wpadła więc na to, by udać się w poszukiwaniu straconego czasu. Długo ten oszukańczy proceder nie potrwał, dziewczę nadużyło alkoholu i niestety w pewnym momencie odpłynęło do krainy wiecznych łowów. Operacja się udała, pacjent zmarł. Powiedziałbym, że kolega niepotrzebnie wszedł między wódkę a zakąskę, ale przyszedł z wódką, więc nie mogę tak powiedzieć.
Wnioski:
- lepsze jest wrogiem dobrego,
- kłamstwo ma krótkie nogi, a jak się okazuje, także chybotliwe.
3. Na koniec historia o niebezpieczeństwie budowania sobie idealnego obrazu tej Jedynej. Rzecz miała miejsce rok temu. Akcja rozgrywa się około 8-9 rano, po jakiejś bardzo długiej imprezie, tzn. nie po, bo impreza jeszcze się tliła. Stoję sobie przed popularnym niegdyś, obecnie zamkniętym lokalem Przekąski Zakąski. Podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i prosi o papierosa. Dałem go jej, ona stoi dalej, jakby porozmawiać chciała. No to coś mówię, no i rozmawiamy, no i siadamy sobie na schodku. Dyskusja o sztuce, o podróżach, bo ona, jak wszystkie dziewczyny, dużo podróżuje. Okazuje się, że podróżuje najwięcej ze wszystkich wspomnianych dziewczyn i otrzymuje tytuł globtroterki dnia i tego wpisu, bo urodziła się w Hiszpanii, później mieszkała w Berlinie, Polsce, a studiowała w Londynie i we Francji (a ja mam słonia na balkonie!). Nie chciałem się z nią licytować i przez wrodzoną skromność nie wspomniałem o tym, że urodziłem się w Radomiu, od podstawówki mieszkam pod Warszawą, a studiowałem w samej Warszawie. Wszystko szło w dobrym kierunku, ona w międzyczasie odtrącała jakiegoś adorującego ją kolegę z Hiszpanii, a ja w głowie snułem wizję przyszłego podziwiania z Nowo Poznaną architektury Gaudiego w Barcelonie i czułem się jak torreador z czerwoną płachtą, w którą nadbiega moja byczyca (słowo krowa byłoby tu nie na miejscu z wielu względów). Znów jednak wystąpił problem z czasem. Im dłużej rozmawialiśmy, tym Hiszpanka sprawiała wrażenie coraz bardziej pijanej, a nic już nie piliśmy, więc teoretycznie powinna raczej trzeźwieć (na użytek tego tekstu nazwę to zjawisko inwersją czasowo-alkoholową). Mówiła coraz bardziej od rzeczy, aż końcu zaczęły się jej mylić języki, w jednym zdaniu pojawiały się polski, angielski, hiszpański i niemiecki. Ostatecznie zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością i zamiast wybrać mnie, uciekła z adorującym ją w międzyczasie Hiszpanem.
Wniosek:
- nie budujmy sobie miłosnej wieży Babel! Bo nastąpi pomieszanie języków.
*Roland Barthes, Fragmenty dyskursu miłosnego, tłum. Marek Bieńczyk, Warszawa 2011, s. 326-327
"czyliż niewinna miłość wiecznej godna męki?/Ten sam Bóg stworzył miłość, który stworzył wdzięki". ;)
OdpowiedzUsuń