wtorek, 31 marca 2015

Dlaczego klasyki

Pytacie mnie w listach o listę moich klasyków, czyli rzeczy które zawsze zabieram ze sobą, czy to na imprezę, czy też na randkę (?) z dziewczyną (?!). Oczywiście, jak każdy młody i dynamiczny (?!??!) bloger, mam swój przysłowiowy niezbędnik, bez którego nie wyobrażam sobie żadnego wyjścia na dłużej niż na przysłowiowy kwadrans. Mój ekwipunek nie jest może wymyślny, ale na pewno praktyczny i ponadczasowy.


Chusteczki


Bardzo ważna rzecz, szczególnie jeśli przez średnio sześć miesięcy w roku ma się katar, jak ja. Zabawnie jest, gdy idzie się na randkę z Katarzyną i ma się katar – uruchamia to szereg gier słownych. W zależności od rozwoju wydarzeń można powiedzieć, że ma się ją w nosie, przed nosem, że siedzi się z nosem w niej albo nam w nosie zakręciła. Akurat żadnej Katarzyny bliżej nie poznałem, a szkoda, bo mógłbym popisać się przed nią znajomością związków frazeologicznych (to jedyne związki znane mi z autopsji).


Kanapeczka


Nigdy nie wiadomo, kiedy dopadnie nas głód. Wolę złapać kanapeczkę, zanim złapie mnie jej potrzeba. Wiele osób śmieje się z mojego zwyczaju zabierania wszędzie kanapeczki, a ileż z tych osób prosiło mnie potem o gryza – hipokryzja ludzka i brak myślenia perspektywicznego nie znają granic. Kanapeczka – 30 gr, widok głodnego znajomego będącego pod wpływem alkoholu – bezcenne.


Buty


Moje buty skończyły już roczek – wszystkiego najlepszego buty! Są mocno wyeksploatowane, a wynika to z tego, że codziennie w nich opanowuję świat i dużo przez to przeszły. 


Telefon x klucze


Bez telefonu ciężko wyobrazić sobie wyjście z domu, przecież trzeba skontaktować się ze znajomymi na imprezie lub z dziewczyną w drodze na randkę. Zdjęcia mogę zrobić tylko telefonem, nie mogę zatem pokazać jego samego. Ciekawa kwestia – telefonem można zrobić selfie, ale telefon nie może zrobić sobie samemu selfie – chyba że w lustrze, ale to nie to samo. Na pocieszenie – zdjęcie obudowy telefonu. Na rozbawienie – ludzik lego na niej.


Parasolka z Rossmanna


Tak już jest w życiu, że z nieba spada nie tylko manna.


Gazeta (lub czasopismo)/książka


Nie czytasz? Nie idę z tobą gdziekolwiek bądź. Cierpię na kompulsywny czytelnicyzm i muszę faszerować się wszystkim, co ma litery. Jeśli nie mam pod ręką gazety/książki, a przy tym rozładuje mi się telefon (nieszczęścia chodzą parami), wtedy czytam co się nawinie – ulotki, billboardy – i infekuję się konsumpcjonizmem, wpadam w macki systemu, chcę wziąć pożyczkę, pójść do szkoły językowej, kupić dachówkę lub obejrzeć najnowszy show w tv. Lepiej więc, gdy zawsze mam przy sobie gazetę/książkę, wtedy mogę nadal spokojnie oddawać się refleksji nad sensem życia i fenomenem śmierci.

czwartek, 19 marca 2015

Orientalne smaki i absmaki

Grzybowska 30 jest adresem wyjątkowym. To część słynnego osiedla Za Żelazną Bramą, ale nie panują tutaj żelazne zasady. Wręcz przeciwnie, rozpasanie odbywa się w najlepsze. Wszyscy tu jedzą, piją i lulki palą. Czynią to na pohybel światu i inspirowanej ideami Le Corbusiera architekturze bloku, ponieważ konsumpcja w nieludzko małych mieszkaniach ze ślepymi kuchniami wymaga nie lada zręczności i hartu ducha. Na szczęście lub nieszczęście na parterze znajdują się liczne lokale usługowe, w tym restauracje. Gastronomia jest branżą bliską mi prywatnie i zawodowo, mogę więc kompetentnie wypowiedzieć się na temat jej tutejszych przejawów. Lokale oferujące jedzenie są jedynie dwa – przynajmniej o jeden za dużo.



Restauracja Sajgonki – lokal ten dożywotnio otrzymał przyznawaną przez mnie nagrodę „Ściery Roku”. Za każdym razem, gdy ktoś zamawia tu danie, na świecie umiera jakaś panda. Średnio raz w tygodniu dostaję pomieszania zmysłów i zaglądam do tego przybytku, po czym nie mogę spojrzeć w oczy sobie ani swojemu żołądkowi. Cieszy się za to portfel, bo obrzydliwie tu tanio, z akcentem na słowo obrzydliwie. Moje ulubione danie, a zarazem jedyne jakie tu jadam, to tofu o konsystencji skarpety z gotowaną breją, nazywaną warzywami w sosie, przypominającą coś pomiędzy magmą a kałużą (10 zł). Posiłek można umilić sobie bardzo archiwalnymi numerami prasy wszelakiej, głównie brukowej, podlanej dla pikanterii sosami. Oferowane jest też piwo (??? zł). Dowodem na umiarkowane walory lokalu jest fakt, że choć blok zamieszkuje bardzo liczna mniejszość wietnamska, żadnego jej przedstawiciela, poza obsługą, tutaj nie stwierdzono.

Mimo powyższych uwag, szanuję ten lokal za politykę cenową i miłą obsługę. 
Ocena: 10/10




Restauracja White Tiger – nazwa trafna, bo rzeczywiście rzadki to okaz szpetoty. Z całą naszą miłością do zwierząt – miejmy nadzieje, że akurat ten przedstawiciel gatunku wkrótce umrze. Kiedyś tu było nibyekskluzywne sushi, przed którym parkowali dostojni Azjaci w chińskich wariacjach na temat luksusowych aut typu mercedes. Było miło, mrocznie, w klimatach Chinatown. Teraz nie zaglądają tu nawet najwięksi gastronomiczni kamikaze. Wiatr hula po pustym, przestronnym wnętrzu i miejmy nadzieję, że wywieje właścicielom pomysły na dalsze szpecenie elewacji majestatycznego i zasłużonego bloku. Grafik popełnił seppuku, jak projektował.

Tego lokalu nie szanuję, bo udaje białego tygrysa, a jest zdrajcą Polski i Azji. 
Ocena: 1/10