sobota, 25 stycznia 2025
PSZOK. Prawdziwa historia, w której splatają się takie wątki jak ekologia, polityka miejska, sztuczna inteligencja i kulinaria
niedziela, 11 grudnia 2022
Niewielki test parówek roślinnych
Uprzedzam na wstępie ataki tych, których boli nazywanie produktów wegańskich nazwami odmięsnymi. Po pierwsze, nie wszystkie nazwy są zgodne ze swoim właściwym znaczeniem, np. Prawo i Sprawiedliwość czy Sojusz Lewicy Demokratycznej. Po drugie, nie chce mi się dalej tego tłumaczyć.
Staram się być na bieżąco z wegetariańskimi i wegańskimi nowościami w sklepach, nawet tymi najbardziej podłymi, a szczerze mówiąc, to zwłaszcza z tymi. Po parówki roślinne, jako przedstawicielki nizin kulinarnych, sięgam często, bo są urocze i tak śmiesznie merdają ogonkiem. Nie, nie dlatego. Jem je regularnie przede wszystkim po to, by mieć pretekst do smakowania musztardy, którą uwielbiam, a nie wypada jeść samej, co jednak mimo wszystko się zdarza.
Mógłbym teraz popłynąć w zachwalaniu musztardy, ale do brzegu.
Parówki sojowe Go Vege (Biedronka) 4/10
Ich największym plusem jest to, że w ogóle są. Wchodzisz do Biedronki na cotygodniowe zakupy, a tu na półce parówki roślinne, o jak fajnie, nie musisz szukać ich gdzieś indziej. Tak brzmi moja osobista historia przetworzona w uniwersalną. Te parówki też są mocno przetworzone.
Należy pamiętać, by naprawdę długo je gotować, by nie smakowały jak niedogotowana parówka sojowa Go Vege, czyli bardzo źle. Niezależnie od stopnia ugotowania, po spożyciu na śniadanie cały dzień czuje się w ustach ich smak, ale jakby doprawiony wyciągiem z kapcia. Niemniej jednak warto skusić się na te parówki, jeśli jesteśmy już w Biedronce i nie chce nam się iść do innego sklepu.
Bezmięsne parówki (różne sklepy) 6/10
Bezmięsny stanowi modelowy przykład sukcesu, jaki opisywałyby co miesiąc miesięczniki „Startup i ja” czy „Plants & Business”, gdyby istniały. Dwóch młodych chłopaków w 2016 roku ogłosiło w internecie zbiórkę na stworzenie „roślinnego rzeźnika”, czyli zaczynali od zera, a dziś są już względną potęgą na polskim rynku, czyli zapewne zrobili 6 zer albo i więcej.
Bezmięsne parówki są ok, ale ich smak i konsystencja budzą pewne niepokojące skojarzenia z biedronkowym Go Vege. Można się za to z nimi pokazywać w modnych miejscach (reprezentują parówkowy niezal).
Parówki Rośl-Inne Tarczyński (są np. w Żabkach) 6/10
Ocena mogłaby być wyższa, ale obniżyłem ją o 3, bo to produkt od oprawców zwierząt, a tylko o 3, bo zauważają, że mięso można czymś zastąpić. Te parówki mają najmniej inwazyjny smak z omawianych, co jest dużą zaletą, jeśli traktujemy je głównie jako nośnik dla musztardy. Opakowanie zamyka się jak książka, dzięki czemu możemy się w pełni zanurzyć w lekturze ich składu.
Ostatnio najczęściej kupuję parówki Tarczyńskiego, m.in. ze względu na najbardziej korzystny stosunek liczby parówek w opakowaniu do ceny. Do tego nie powodują niesmaku w ustach – zjada się je i zapomina. A chyba o to chodzi w parówkach.
niedziela, 24 października 2021
Podróże kształcą, jak wszystko
Jadę sobie pociągiem w wagonie „strefa ciszy”, a tam dzieci oglądają bajki z dźwiękiem z głośnika telefonu albo coś tam mówią po dzieciowemu, starsze małżeństwo dokazuje i rzuca sobie zrozumiałe żarciki, ktoś inny prowadzi rozmowę telefoniczną w trybie głośnomówiącym, do tego umięśniony mężczyzna, bez koszulki, z tatuażem Polski Walczącej na plecach, śpiewa Rotę na cały głos i każe stawać na baczność, a potem zaczyna jeść kebab i wyciskać sztangę.
Już mam ochotę zwracać uwagę i pomstować na naród, bo chciałem mieć dogodne warunki do czytania/pracowania, ale myślę sobie – co by zrobili Dehnel i Springer w tej sytuacji? Już by wysmarowywali klasistowski (Dehnel) lub zgorzkniało-hejterski (Springer) felieton lub esej? O porządek i umiar by apelowali – w domyśle na wzór tego, co w monarchii austro-węgierskiej (Dehnel) lub w aglomeracji Oslo (Springer)? Cyzelowali każde zdanie, by z jak największym pietyzmem dojebać rozgadanym i anarchistycznie usposobionym współobywatelom?
Wyobraziłem sobie też, że Dehnel i Springer jadą w jednym przedziale i w narzekaniu na PKP i Polskę się prześcigają i przebijają, i droga im szybciej mija, i na koniec się z tego śmieją, że to jednak bez sensu i ile można. Jakoś poprawiło mi to humor i sam uznałem, że to wszystko jednak bez sensu i ile można.
piątek, 31 stycznia 2020
Nowe życie, powiedzmy
W związku z dużymi zmianami w moim życiu w ostatnim czasie i odkrywaniu dotąd mi odległych rejonów ludzkiej egzystencji mam szereg obserwacji:
1. Liczne kontakty z urzędami:
- pracowniczki ZUS-u (dotąd same panie) są przemiłe i pomocne. Tyle że ZUS to instytucja, której działalność jest w dużej mierze umowna, bo jej finanse są patykiem na wodzie pisane. Może stąd pozytywne nastawienie jej pracowników – poczucie absurdu, które zapewne musi im towarzyszyć w pracy, sprzyja postawie ironicznej i otwartej.
- pracownicy Urzędu Skarbowego (obojga płci), z którymi miałem do czynienia, to cerberzy i dementorzy wcieleni w jednym. Czuję, że każdym pytaniem marnuję ich cenny czas na pastwienie się nad innymi podatnikami-nieszczęśnikami. Irytacja, odpowiadanie półgębkiem i odsyłanie do innych działów w duchu Kafki – to ich specjalność i życiowy cel. Możliwe że między sobą i po pracy są uroczy, pomocni i empatyczni, a tylko gmach US wyzwala w nich negatywne skłonności. Z pewnością jednak nie są to ludzie bez vat.
2. Abstynencja od prawie czterech tygodni:
- dania w McDonald’s, dotąd spożywane przeze mnie okazjonalnie na tzw. kacu, w stanie pełnej trzeźwości są niejadalne (testowane na kanapce Drwala Wege).
- patrzenie na pijane osoby na imprezach stwarza wrażenie oglądania wersji soft filmów Gaspara Noégo czy Wojciecha Smarzowskiego. Nie rzucam kamieniem, bo też grałem w tych filmach.
3. Liczne kontakty z państwową służbą zdrowia:
- doprawdy nie wiem, jak w walących się budynkach publicznej służby zdrowia, pełnych czekających w długich kolejkach ludzi doświadczonych przez los, pracownicy, szczególnie ci niższego szczebla, czyli żenująco nisko opłacani, są w stanie wytrzymać i nie uciec w siną dal (od noszy najdalej). A przecież bez nich wszyscy by umarli, prędzej niż później. Z ciekawostek: na wizytę w poradni okulistycznej trzeba czekać 9 miesięcy (szpital na Lindleya) lub 12 (Szpital Czerniakowski). Z drugiej strony, przy odrobinie szczęścia i determinacji, do niektórych specjalistów można się dostać od zaraz. Pozostaje życzyć sobie zdrowia albo chociaż szczęścia.
4. Częściowy zawodowy rozbrat z kulturą:
- gdy stałą kilkuletnią pracę w mediach głównie internetowych zmienia się na okazjonalną, i nie trzeba przeglądać codziennie całego internetu, okazuje się, że poza kolejnymi aferami, premierami, ceremoniami i imprezami też jest życie. Poznaję je.
5. Ograniczenie dawkowania sobie rządowej propagandy:
- zaprzestałem perwersyjnego oglądania codziennie Wiadomości TVP i śledzenia innych prawicowych mediów. Chciałem lepiej poznać wroga, mieć szerszy ogląd sytuacji, nie zamykać się na inność. Uświadomiłem sobie jednak, że to bardziej masochizm niż poszerzanie wiedzy czy obywatelska powinność. Obecnie nadzieję upatruję w tym, że narodowo-katolicka frakcja w którymś momencie sama się zakiwa i dokona samozaorania. Wskazywałby no to fakt, że na lidera opozycji wyrasta Marian Banaś.
poniedziałek, 5 listopada 2018
„Bracia Lumière” - jak Instagram Stories, ale inne
Jest taki serwis streamingowy, kędy seriale i filmy Patryka Vegi hulają, co to Showmax się zowie. A w serwisie owym, obok potoku szmiry wszelakiej, perły najprawdziwsze odkryć można. Jedną z nich jest dokument „Bracia Lumière”, któren przez polskie kina w zeszłym roku przeszedł niczym burza, to jest tak szybko i gwałtownie, nie że głośno, i jeno garstka Polaków okazję zobaczyć go miała. Warto po stokroć przeoczenie to nadrobić, bo wzruszeń i uśmiechu na licu dzieło to dostarcza aż nadto.
Cały film składa się z kolejno pokazywanych, podzielonych na kilka kategorii 50-sekundowych nagrań z wynalezionego w 1895 roku kinematografu. Łącznie sekwencji jest tu 114 (wybranych z 1400 ocalałych dzieł braci Lumière i ich współpracowników), wszystkie zrekonstruowane cyfrowo. Obrazowi sprzed ponad wieku towarzyszy merytoryczny, a przy tym zabawny i pełen pasji komentarz Thierry’ego Frémaux, autora filmu, a przy okazji dyrektora Festiwalu w Cannes i Instytutu Lumière w Lyonie.
Tak oto widzimy pierwsze nagranie wspólnego posiłku, pierwszy nakręcony gag, pierwszą zarejestrowaną zabawę dziecka z kotem. Część z tych dzieł dobrze znamy, jak „Wyjście robotników z fabryki”, wiele z nich jednak nie było szerzej pokazywanych od premiery w XIX wieku. Frémaux demonstruje, jak bracia Lumière i spółka wymyślali gatunki filmowe, motywy i ujęcia obecne w kinie do dziś, jak tworzyli remake'i własnych nagrań, gdy taśma z pierwowzorem uległa zniszczeniu po pokazach kinowych. Komedia, tragifarsa, dokument, dramat – a każda z tych form ujęta w niecałą minutę, ograniczona przez skromne z dzisiejszej perspektywy możliwości kinematografu.
Można zatem wzruszyć się tym nagrywanym po raz pierwszy w historii światem, zobaczyć jego dawne oblicze. Pamiętać jednak należy, że pozornie realistyczny, dokumentalny obraz od samych swoich początków był poddany różnorakim manipulacjom. Frémaux w wielu miejscach podkreśla, że bohaterowie nagrań „dokumentalnych” zachowują się nienaturalnie, nadekspresyjnie, choć nie wiadomo, na ile to zasługa widzianego przez nich po raz pierwszy w życiu urządzenia rejestrującego obraz, a na ile ingerencja twórców, inscenizujących dane wydarzenie. Co innego krótkie fabuły braci Lumière, z założenia zagrane - tu obserwujemy urocze pierwsze aktorskie kroki pionierów kinematografii.
„Bracia Lumière” to jedno z tych dzieł, które pozwalają pielęgnować, czy też rozpalić na nowo, miłość do kina. Trudną miłość, gdy wzruszeniem ramion i ziewaniem trzeba witać kolejne arcydzieła-na-ważny-temat-od-cenionych-twórców, jak również wydmuszki udające sztukę.
W 114 sekwencjach znajdziemy naprawdę ponadczasowe treści. A świadczy o tym m.in. to, że w 2018 roku, złożone w półtoragodzinny film, ogląda się je jednym tchem.
sobota, 4 sierpnia 2018
Nowe Horyzonty 2018 - relacja z drugiego i połowy trzeciego dnia [siup]
![]() |
Kadr z "Dom, który zbudował Jack" + mały apgrejd |
Sobota zaczęła się fatalnie. Z powodu roztargnienia spóźniłem się o około 5 sekund z rezerwacją „Shoplifters” (zwycięzca Cannes) na jutrzejszy poranek, w moim zamyśle filmu pożegnalnego z tegorocznymi Nowymi Horyzontami. System rezerwacji online działa teraz aż za dobrze. Parę lat temu przypominał USOS, czyli na starcie padał, a potem przez 15 minut odświeżało się stronę i łut szczęścia decydował o tym, że akurat tobie się wyświetliła się odpowiednia strona. Teraz nic nie pada i każdego dnia o 8.30 trzeba szykować palce do błyskawicznych kliknięć. Na hiciory należy pacnąć w ciągu maksymalnie dwóch-trzech sekund. Doświadczeni gracze Whac-A-Mole („O rety! Krety!”) są tu uprzywilejowani.
Przyznam, że moja wpadka wynika też z nadmiernej wiary w siebie. Wczoraj udało mi się wyklikać cztery hiciory na dzisiaj. Dzisiaj nie udało mi się wyklikać tego jednego. Pocieszam się, że „Shoplifters” i tak wejdzie do kin, a poza tym jego reżyserem jest twórca „Naszej młodszej siostry” - filmu, który mimo powszechnego zachwytu bardzo mi się nie podobał, więc duża szansa, że również ten najnowszy by mnie rozczarował (defetystyczna kompensacja - nazwałbym zastosowaną tu formę pocieszania).
To był początek złej passy, mimo że pierwszy filmem dnia miał być „Szczęśliwy Lazzaro”. Tramwaje przy Dworcu Nadodrze, skąd miałem dojechać rano do kina, zaczęły kręcić piruety, zjeżdżać do zajezdni (jednym nawet zjechałem), zmieniać trasy i robić inne wygibasy. Pytani przez mnie motorniczowie przyznali, że szyny były złe. Ostatecznie musiałem zejść z placu boju na tarczy, było za późno na taksówki czy rowery, i wróciłem do domu, a „Szczęśliwy Lazzaro” przepadł. Następna próba dotarcia do kina - w samo południe, na „Wszyscy wiedzą” Farhadiego (udana, ale film mniej).
No dobra Karolek, nie odciągaj nieuniknionego. Jak te filmy wczoraj? Na dwa tylko poszedłem, przytłoczony maratonem pięciu filmów z pierwszego dnia. Dwa, ale za to jakie.
Najpierw „Lato”, filmowa biografia dwóch zespołów z ZSRR, Zoopark i Kino. Nie słyszałem o tych grupach wcześniej. Twórcy filmu za to nie do końca chcieli ich słuchać, bo głównie mamy tu musicalowe wykonania kawałków Bowiego, Blondie, Lou Reeda czy Sex Pistols. No właśnie, bo bardziej niż biografia rockmanów, to dość dziwny musical. Oprócz głównych bohaterów, piosenki śpiewają starsze panie w autobusie, podpici wykolejeńcy i inni zwyczajni niezwyczajni. Być może miało to przynieść komediowy efekt - dla mnie było żenujące.
Bardzo lubię filmowe biografie muzyków, nie mam nic do musicali (poza „Mamma Mia”, którego powinno się zakazać), ale film „Lato” był dla mnie nieznośny przez 3/4 jego trwania, a trwa ponad 2 godziny. Panoramiczny sposób ukazywania bohaterów, trochę w stylu Altmana, powodował że nie za bardzo wiedziałem kto tu z kim i po co (powinienem przeczytać wcześniej, że dwóch liderów zespołów i walka o jedną kobietę). Zamiast fabuły, są tu głównie efektowne klisze z filmów o młodych zbuntowanych (kąpiele nago w morzu, picie i, tak, skoki przez ognisko) oraz irytujące musicalowe sekwencje (z graficznymi dodatkami, trochę jak w klipie „Latch” Disclosure czy „D.A.N.C.E.” Justice, ale gorzej). Myślałem w trakcie seansu, jak czują się zawodowi muzycy rockowi oglądający taki film - chyba jak miłośnicy klocków Lego, którzy mieliby oglądać przez 2 godziny kogoś innego budującego statek piratów. Niby fajnie, ale jednak nie.
Ale uwaga - pod sam koniec pojawia się fabuła, a do tego efektowne skoki czasowe. Wszystko składa się do kupy. Wyłania się spychana wcześniej realistyczna podszewka fantazji. Klocki zaczynają do siebie pasować. Tajemnicza postać, komentująca kilkukrotnie akcję filmu, okazuje się mieć sens. Juhuuu, nie straciłem dwóch godzin życia, tylko półtorej. Zrozumiałem też, czemu prawa do dystrybucji „Lata" kupił Gutek Film. Wszystko jasne, życie jest piękne! Premiera kinowa w Polsce - 31 sierpnia. I tak nie polecam.
Drugi film to ciężki kaliber - „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Pierwszy raz w życiu bałem się przed seansem. W taki nietypowy sposób - jakbym się stresował tym, jak ktoś bliski napisze na moich oczach klasówkę z rysowania potworów. Bałem się o formę von Triera i tego co pokaże, bo wiedziałem mniej więcej, że pokaże morderstwa w bardzo dosadny sposób. Miałem w pamięci „Antychrysta”, który bardzo mi się podobał, choć musiałem zamykać oczy przy niektórych scenach.
Teraz musiałem je zamykać co chwilę. Sporo osób wyszło z „Domu, który zbudował Jack” w trakcie. Zdradzę, że dwie największe fale ucieczek z kina miały tu miejsce w scenie strzelania do dzieci, a następnie obcinania piersi (wtedy wyszło sporo kobiet). Wcale się nie dziwię - ostatnio tak mocne sceny ludzkiego okrucieństwa (podszyte filozofią) widziałem w „Salò, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. „American Psycho” to przy tym „Happy Tree Friends”.
Główny bohater jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem. Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno. Panowie zawzięcie dyskutują o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z samych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.
Po co Lars gra tak ostro? Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.
Lars von Trier, ten kinowy terrorysta, kiedyś miał więcej romantyzmu i subtelności, o coś wyższego mu chodziło. W „Królestwie”, „Idiotach”, „Dogville” czy „Przełamując fale” przekraczał granice obyczajowe, formalne, a nawet poznania, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w rzeczywistości. Teraz przekracza głównie granice naszej wytrzymałości.
W poprzednim filmie, „Nimfomance”, w radykalny sposób pokazał poszukiwanie sensu pośród pustki. „Dom, który zbudował Jack” to pustka, ale bez nadziei na jakikolwiek sens.
Nie poleciłbym tego filmu nikomu, poza zatwardziałymi fanami von Triera. Sam się do nich zaliczam, więc nie żałuję seansu. Jest trochę dogmy, są zabawne dialogi, jest sztuka.
piątek, 3 sierpnia 2018
Nowe Horyzonty 2018 - relacja z mojego pierwszego dnia [wow]
Lars, nie spartacz tego.
[za stworzenie widocznej na górze grafiki cyklu dziękuję niezrównanej i nieocenionej Aleksandrze Stefaniak]
wtorek, 8 sierpnia 2017
Sen w Warszawie
![]() |
Twój kot kupowałby mieszkania na Starówce |
wtorek, 31 marca 2015
Dlaczego klasyki
czwartek, 19 marca 2015
Orientalne smaki i absmaki
Ocena: 10/10
Ocena: 1/10