sobota, 25 stycznia 2025

PSZOK. Prawdziwa historia, w której splatają się takie wątki jak ekologia, polityka miejska, sztuczna inteligencja i kulinaria

W ramach noworocznych porządków zebrałem niewielki stos starych ubrań, złachanych do imentu (był wśród nich szlafrok). Dowiedziałem się, że od 1 stycznia tekstyliów nie można już wyrzucać do odpadów zmieszanych i najlepiej je zanieść do PSZOK-u. Przyznam, że się tym podekscytowałem, bo w minione wakacje dwoje moich znajomych spotkało się przypadkowo w jednym z podwarszawskich PSZOK-ów po wielu latach rozłąki i postanowiło zorganizować grillowanie w większym gronie osób, które kiedyś się często widywały, ale od ponad 10 lat się w tym składzie nie widziały. Grillowanie (również w metaforycznym sensie tego słowa, bo nie wszyscy byli dla siebie mili) to się odbyło i było ciekawą podróżą w czasie. Sądziłem, że może i mnie czeka w PSZOK-u jakieś nieoczekiwane spotkanie, bo to miejsce urosło w mojej wyobraźni do rangi przestrzeni magicznej, gdzie wszystko jest możliwe (i wszystko można wyrzucić).

Sprawdziłem w wyszukiwarce internetowej, że nie ma żadnego PSZOK-u w mojej okolicy, a na dodatek towarzyszące wynikom zdjęcia wskazywały, że to po prostu miejsce, gdzie stoją kontenery. Czar prysnął. Postawiłem więc na sprawdzoną metodę, czyli pojemnik PCK. Żadnego nie kojarzyłem w sąsiedztwie, a wyniki w Google Maps były skromne i niepewne, skorzystałem więc z obszernego PDF-a ze strony PCK z listą wszystkich pojemników na Mazowszu, gdzie jest ich ponad 400. W oko wpadł mi jeden przy Dworcu Wileńskim, na ul. Targowej, gdzie mam dogodny dojazd metrem, a przy okazji chciałem zjeść w pobliskich Pyzach Flakach Gorących pyzy, za którymi się stęskniłem.

Okazało się, że pod wskazanym adresem nie było żadnego pojemnika (tzn. był, ale nie PCK i nie na ubrania, tylko na elektronikę). Pozostałe adresy na Pradze-Północ, które widziałem w PDF-ie PCK i kojarzyłem, oddalały mnie od pyzów, na które miałem coraz większą ochotę. Zgodnie z duchem czasu postanowiłem wrzucić PDF-a do aplikacji ChatGPT z zapytaniem: „znajdź pojemnik najbliżej Dworca Wileńskiego”. Najpierw otrzymałem wyniki z czterema adresami z zupełnie innej dzielnicy, więc napisałem „Nieprawda”, co skłoniło AI do podania tym razem czterech właściwych adresów, które zresztą sam też bym wskazał. 


Udałem się pod pozornie najbliższy, ale zarazem najbardziej tajemniczy, na liście widniejący jako „Białostocka - garaże”. Ulicę Białostocką znałem od strony blokowiska, ale do jej garażowego zaplecza nigdy się nie zapuszczałem, więc uznałem to za sposobność do kolejnych miejskich odkryć. Ciągnąca się w nieskończoność ulica z garażami obok torowiska kryła ciekawe architektonicznie obiekty, jak np. instalacje z kołpaków czy przywołujące na myśl zabudowę zamkową tarasy, ale żadnego pojemnika PCK tu nie uświadczyłem. Wędrując na wschód wzdłuż garaży zbliżałem się do ul. Radzymińskiej, gdzie jakieś dwa lata temu podczas jazdy na rowerze z dwoma dziurawymi swetrami w plecaku z misją odnalezienia pierwszego lepszego pojemnika PCK (wtedy nie wiedziałem, że można było wyrzucać tekstylia do zmieszanych) na takowy trafiłem. Postanowiłem więc postawić na pewniaka i skorzystać ponownie z tego pojemnika. Co też uczyniłem, a następnie uświetniłem ucztą z pyzami i tonikiem Grochowskim.

Jakie są wnioski z tej historii, poza tym, że można ją potraktować jako inspirację do mikrowypraw w obrębie miasta? Zarówno Google, jak i OpenAI, nie poradziły sobie z listą pojemników PCK. Nieocenione okazały się za to własne doświadczenie, determinacja i chęć ratowania świata. 

Warto też odnotować, że zmiana przepisów po 1 stycznia 2025 roku niewiele dla mnie zmieniła, bo gdy myślałem, że nie można wyrzucić tekstyliów do zmieszanych, to było można, a gdy myślałem, że jednak można, to już nie było można. Ale to wynika z mojej przekornej natury i jest tematem na oddzielny tekst.

niedziela, 11 grudnia 2022

Niewielki test parówek roślinnych

Uprzedzam na wstępie ataki tych, których boli nazywanie produktów wegańskich nazwami odmięsnymi. Po pierwsze, nie wszystkie nazwy są zgodne ze swoim właściwym znaczeniem, np. Prawo i Sprawiedliwość czy Sojusz Lewicy Demokratycznej. Po drugie, nie chce mi się dalej tego tłumaczyć.

Staram się być na bieżąco z wegetariańskimi i wegańskimi nowościami w sklepach, nawet tymi najbardziej podłymi, a szczerze mówiąc, to zwłaszcza z tymi. Po parówki roślinne, jako przedstawicielki nizin kulinarnych, sięgam często, bo są urocze i tak śmiesznie merdają ogonkiem. Nie, nie dlatego. Jem je regularnie przede wszystkim po to, by mieć pretekst do smakowania musztardy, którą uwielbiam, a nie wypada jeść samej, co jednak mimo wszystko się zdarza.

Mógłbym teraz popłynąć w zachwalaniu musztardy, ale do brzegu.


Parówki sojowe Go Vege (Biedronka) 4/10



Ich największym plusem jest to, że w ogóle są. Wchodzisz do Biedronki na cotygodniowe zakupy, a tu na półce parówki roślinne, o jak fajnie, nie musisz szukać ich gdzieś indziej. Tak brzmi moja osobista historia przetworzona w uniwersalną. Te parówki też są mocno przetworzone.


Należy pamiętać, by naprawdę długo je gotować, by nie smakowały jak niedogotowana parówka sojowa Go Vege, czyli bardzo źle. Niezależnie od stopnia ugotowania, po spożyciu na śniadanie cały dzień czuje się w ustach ich smak, ale jakby doprawiony wyciągiem z kapcia. Niemniej jednak warto skusić się na te parówki, jeśli jesteśmy już w Biedronce i nie chce nam się iść do innego sklepu.



Bezmięsne parówki (różne sklepy) 6/10



Bezmięsny stanowi modelowy przykład sukcesu, jaki opisywałyby co miesiąc miesięczniki „Startup i ja” czy „Plants & Business”, gdyby istniały. Dwóch młodych chłopaków w 2016 roku ogłosiło w internecie zbiórkę na stworzenie „roślinnego rzeźnika”, czyli zaczynali od zera, a dziś są już względną potęgą na polskim rynku, czyli zapewne zrobili 6 zer albo i więcej.


Bezmięsne parówki są ok, ale ich smak i konsystencja budzą pewne niepokojące skojarzenia z biedronkowym Go Vege. Można się za to z nimi pokazywać w modnych miejscach (reprezentują parówkowy niezal).



Parówki Rośl-Inne Tarczyński (są np. w Żabkach) 6/10



Ocena mogłaby być wyższa, ale obniżyłem ją o 3, bo to produkt od oprawców zwierząt, a tylko o 3, bo zauważają, że mięso można czymś zastąpić. Te parówki mają najmniej inwazyjny smak z omawianych, co jest dużą zaletą, jeśli traktujemy je głównie jako nośnik dla musztardy. Opakowanie zamyka się jak książka, dzięki czemu możemy się w pełni zanurzyć w lekturze ich składu. 


Ostatnio najczęściej kupuję parówki Tarczyńskiego, m.in. ze względu na najbardziej korzystny stosunek liczby parówek w opakowaniu do ceny. Do tego nie powodują  niesmaku w ustach – zjada się je i zapomina. A chyba o to chodzi w parówkach.

niedziela, 24 października 2021

Podróże kształcą, jak wszystko

Jadę sobie pociągiem w wagonie „strefa ciszy”, a tam dzieci oglądają bajki z dźwiękiem z głośnika telefonu albo coś tam mówią po dzieciowemu, starsze małżeństwo dokazuje i rzuca sobie zrozumiałe żarciki, ktoś inny prowadzi rozmowę telefoniczną w trybie głośnomówiącym, do tego umięśniony mężczyzna, bez koszulki, z tatuażem Polski Walczącej na plecach, śpiewa Rotę na cały głos i każe stawać na baczność, a potem zaczyna jeść kebab i wyciskać sztangę. 

Już mam ochotę zwracać uwagę i pomstować na naród, bo chciałem mieć dogodne warunki do czytania/pracowania, ale myślę sobie – co by zrobili Dehnel i Springer w tej sytuacji? Już by wysmarowywali klasistowski (Dehnel) lub zgorzkniało-hejterski (Springer) felieton lub esej? O porządek i umiar by apelowali – w domyśle na wzór tego, co w monarchii austro-węgierskiej (Dehnel) lub w aglomeracji Oslo (Springer)? Cyzelowali każde zdanie, by z jak największym pietyzmem dojebać rozgadanym i anarchistycznie usposobionym współobywatelom? 

Wyobraziłem sobie też, że Dehnel i Springer jadą w jednym przedziale i w narzekaniu na PKP i Polskę się prześcigają i przebijają, i droga im szybciej mija, i na koniec się z tego śmieją, że to jednak bez sensu i ile można. Jakoś poprawiło mi to humor i sam uznałem, że to wszystko jednak bez sensu i ile można.

piątek, 31 stycznia 2020

Nowe życie, powiedzmy

W związku z dużymi zmianami w moim życiu w ostatnim czasie i odkrywaniu dotąd mi odległych rejonów ludzkiej egzystencji mam szereg obserwacji:

1. Liczne kontakty z urzędami:

- pracowniczki ZUS-u (dotąd same panie) są przemiłe i pomocne. Tyle że ZUS to instytucja, której działalność jest w dużej mierze umowna, bo jej finanse są patykiem na wodzie pisane. Może stąd pozytywne nastawienie jej pracowników – poczucie absurdu, które zapewne musi im towarzyszyć w pracy, sprzyja postawie ironicznej i otwartej. 

- pracownicy Urzędu Skarbowego (obojga płci), z którymi miałem do czynienia, to cerberzy i dementorzy wcieleni w jednym. Czuję, że każdym pytaniem marnuję ich cenny czas na pastwienie się nad innymi podatnikami-nieszczęśnikami. Irytacja, odpowiadanie półgębkiem i odsyłanie do innych działów w duchu Kafki – to ich specjalność i życiowy cel. Możliwe że między sobą i po pracy są uroczy, pomocni i empatyczni, a tylko gmach US wyzwala w nich negatywne skłonności. Z pewnością jednak nie są to ludzie bez vat.

2. Abstynencja od prawie czterech tygodni:

- dania w McDonald’s, dotąd spożywane przeze mnie okazjonalnie na tzw. kacu, w stanie pełnej trzeźwości są niejadalne (testowane na kanapce Drwala Wege).

- patrzenie na pijane osoby na imprezach stwarza wrażenie oglądania wersji soft filmów Gaspara Noégo czy Wojciecha Smarzowskiego. Nie rzucam kamieniem, bo też grałem w tych filmach.

3. Liczne kontakty z państwową służbą zdrowia:

- doprawdy nie wiem, jak w walących się budynkach publicznej służby zdrowia, pełnych czekających w długich kolejkach ludzi doświadczonych przez los, pracownicy, szczególnie ci niższego szczebla, czyli żenująco nisko opłacani, są w stanie wytrzymać i nie uciec w siną dal (od noszy najdalej). A przecież bez nich wszyscy by umarli, prędzej niż później. Z ciekawostek: na wizytę w poradni okulistycznej trzeba czekać 9 miesięcy (szpital na Lindleya) lub 12 (Szpital Czerniakowski). Z drugiej strony, przy odrobinie szczęścia i determinacji, do niektórych specjalistów można się dostać od zaraz. Pozostaje życzyć sobie zdrowia albo chociaż szczęścia.

4. Częściowy zawodowy rozbrat z kulturą:

- gdy stałą kilkuletnią pracę w mediach głównie internetowych zmienia się na okazjonalną, i nie trzeba przeglądać codziennie całego internetu, okazuje się, że poza kolejnymi aferami, premierami, ceremoniami i imprezami też jest życie. Poznaję je.

5. Ograniczenie dawkowania sobie rządowej propagandy:

- zaprzestałem perwersyjnego oglądania codziennie Wiadomości TVP i śledzenia innych prawicowych mediów. Chciałem lepiej poznać wroga, mieć szerszy ogląd sytuacji, nie zamykać się na inność. Uświadomiłem sobie jednak, że to bardziej masochizm niż poszerzanie wiedzy czy obywatelska powinność. Obecnie nadzieję upatruję w tym, że narodowo-katolicka frakcja w którymś momencie sama się zakiwa i dokona samozaorania. Wskazywałby no to fakt, że na lidera opozycji wyrasta Marian Banaś. 

poniedziałek, 5 listopada 2018

„Bracia Lumière” - jak Instagram Stories, ale inne



Jest taki serwis streamingowy, kędy seriale i filmy Patryka Vegi hulają, co to Showmax się zowie. A w serwisie owym, obok potoku szmiry wszelakiej, perły najprawdziwsze odkryć można. Jedną z nich jest dokument „Bracia Lumière”, któren przez polskie kina w zeszłym roku przeszedł niczym burza, to jest tak szybko i gwałtownie, nie że głośno, i jeno garstka Polaków okazję zobaczyć go miała. Warto po stokroć przeoczenie to nadrobić, bo wzruszeń i uśmiechu na licu dzieło to dostarcza aż nadto.

Cały film składa się z kolejno pokazywanych, podzielonych na kilka kategorii 50-sekundowych nagrań z wynalezionego w 1895 roku kinematografu. Łącznie sekwencji jest tu 114 (wybranych z 1400 ocalałych dzieł braci Lumière i ich współpracowników), wszystkie zrekonstruowane cyfrowo. Obrazowi sprzed ponad wieku towarzyszy merytoryczny, a przy tym zabawny i pełen pasji komentarz Thierry’ego Frémaux, autora filmu, a przy okazji dyrektora Festiwalu w Cannes i Instytutu Lumière w Lyonie.

Tak oto widzimy pierwsze nagranie wspólnego posiłku, pierwszy nakręcony gag, pierwszą zarejestrowaną zabawę dziecka z kotem. Część z tych dzieł dobrze znamy, jak „Wyjście robotników z fabryki”, wiele z nich jednak nie było szerzej pokazywanych od premiery w XIX wieku. Frémaux demonstruje, jak bracia Lumière i spółka wymyślali gatunki filmowe, motywy i ujęcia obecne w kinie do dziś, jak tworzyli remake'i własnych nagrań, gdy taśma z pierwowzorem uległa zniszczeniu po pokazach kinowych. Komedia, tragifarsa, dokument, dramat – a każda z tych form ujęta w niecałą minutę, ograniczona przez skromne z dzisiejszej perspektywy możliwości kinematografu.

Można zatem wzruszyć się tym nagrywanym po raz pierwszy w historii światem, zobaczyć jego dawne oblicze. Pamiętać jednak należy, że pozornie realistyczny, dokumentalny obraz od samych swoich początków był poddany różnorakim manipulacjom. Frémaux w wielu miejscach podkreśla, że bohaterowie nagrań „dokumentalnych” zachowują się nienaturalnie, nadekspresyjnie, choć nie wiadomo, na ile to zasługa widzianego przez nich po raz pierwszy w życiu urządzenia rejestrującego obraz, a na ile ingerencja twórców, inscenizujących dane wydarzenie. Co innego krótkie fabuły braci Lumière, z założenia zagrane - tu obserwujemy urocze pierwsze aktorskie kroki pionierów kinematografii.

„Bracia Lumière” to jedno z tych dzieł, które pozwalają pielęgnować, czy też rozpalić na nowo, miłość do kina. Trudną miłość, gdy wzruszeniem ramion i ziewaniem trzeba witać kolejne arcydzieła-na-ważny-temat-od-cenionych-twórców, jak również wydmuszki udające sztukę.

W 114 sekwencjach znajdziemy naprawdę ponadczasowe treści. A świadczy o tym m.in. to, że w 2018 roku, złożone w półtoragodzinny film, ogląda się je jednym tchem.


sobota, 4 sierpnia 2018

Nowe Horyzonty 2018 - relacja z drugiego i połowy trzeciego dnia [siup]

Kadr z "Dom, który zbudował Jack" + mały apgrejd

Sobota zaczęła się fatalnie. Z powodu roztargnienia spóźniłem się o około 5 sekund z rezerwacją „Shoplifters” (zwycięzca Cannes) na jutrzejszy poranek, w moim zamyśle filmu pożegnalnego z tegorocznymi Nowymi Horyzontami. System rezerwacji online działa teraz aż za dobrze. Parę lat temu przypominał USOS, czyli na starcie padał, a potem przez 15 minut odświeżało się stronę i łut szczęścia decydował o tym, że akurat tobie się wyświetliła się odpowiednia strona. Teraz nic nie pada i każdego dnia o 8.30 trzeba szykować palce do błyskawicznych kliknięć. Na hiciory należy pacnąć w ciągu maksymalnie dwóch-trzech sekund. Doświadczeni gracze Whac-A-Mole („O rety! Krety!”) są tu uprzywilejowani.

Przyznam, że moja wpadka wynika też z nadmiernej wiary w siebie. Wczoraj udało mi się wyklikać cztery hiciory na dzisiaj. Dzisiaj nie udało mi się wyklikać tego jednego. Pocieszam się, że „Shoplifters” i tak wejdzie do kin, a poza tym jego reżyserem jest twórca „Naszej młodszej siostry” - filmu, który mimo powszechnego zachwytu bardzo mi się nie podobał, więc duża szansa, że również ten najnowszy by mnie rozczarował (defetystyczna kompensacja - nazwałbym zastosowaną tu formę pocieszania).

To był początek złej passy, mimo że pierwszy filmem dnia miał być „Szczęśliwy Lazzaro”. Tramwaje przy Dworcu Nadodrze, skąd miałem dojechać rano do kina, zaczęły kręcić piruety, zjeżdżać do zajezdni (jednym nawet zjechałem), zmieniać trasy i robić inne wygibasy. Pytani przez mnie motorniczowie przyznali, że szyny były złe. Ostatecznie musiałem zejść z placu boju na tarczy, było za późno na taksówki czy rowery, i wróciłem do domu, a „Szczęśliwy Lazzaro” przepadł. Następna próba dotarcia do kina - w samo południe, na „Wszyscy wiedzą” Farhadiego (udana, ale film mniej).


No dobra Karolek, nie odciągaj nieuniknionego. Jak te filmy wczoraj? Na dwa tylko poszedłem, przytłoczony maratonem pięciu filmów z pierwszego dnia. Dwa, ale za to jakie.

Najpierw „Lato”, filmowa biografia dwóch zespołów z ZSRR, Zoopark i Kino. Nie słyszałem o tych grupach wcześniej. Twórcy filmu za to nie do końca chcieli ich słuchać, bo głównie mamy tu musicalowe wykonania kawałków Bowiego, Blondie, Lou Reeda czy Sex Pistols. No właśnie, bo bardziej niż biografia rockmanów, to dość dziwny musical. Oprócz głównych bohaterów, piosenki śpiewają starsze panie w autobusie, podpici wykolejeńcy i inni zwyczajni niezwyczajni. Być może miało to przynieść komediowy efekt - dla mnie było żenujące.

Bardzo lubię filmowe biografie muzyków, nie mam nic do musicali (poza „Mamma Mia”, którego powinno się zakazać), ale film „Lato” był dla mnie nieznośny przez 3/4 jego trwania, a trwa ponad 2 godziny. Panoramiczny sposób ukazywania bohaterów, trochę w stylu Altmana, powodował że nie za bardzo wiedziałem kto tu z kim i po co (powinienem przeczytać wcześniej, że dwóch liderów zespołów i walka o jedną kobietę). Zamiast fabuły, są tu głównie efektowne klisze z filmów o młodych zbuntowanych (kąpiele nago w morzu, picie i, tak, skoki przez ognisko) oraz irytujące musicalowe sekwencje (z graficznymi dodatkami, trochę jak w klipie „Latch” Disclosure czy „D.A.N.C.E.” Justice, ale gorzej). Myślałem w trakcie seansu, jak czują się zawodowi muzycy rockowi oglądający taki film - chyba jak miłośnicy klocków Lego, którzy mieliby oglądać przez 2 godziny kogoś innego budującego statek piratów. Niby fajnie, ale jednak nie.

Ale uwaga - pod sam koniec pojawia się fabuła, a do tego efektowne skoki czasowe. Wszystko składa się do kupy. Wyłania się spychana wcześniej realistyczna podszewka fantazji. Klocki zaczynają do siebie pasować. Tajemnicza postać, komentująca kilkukrotnie akcję filmu, okazuje się mieć sens. Juhuuu, nie straciłem dwóch godzin życia, tylko półtorej. Zrozumiałem też, czemu prawa do dystrybucji „Lata" kupił Gutek Film. Wszystko jasne, życie jest piękne! Premiera kinowa w Polsce - 31 sierpnia. I tak nie polecam.


Drugi film to ciężki kaliber - „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Pierwszy raz w życiu bałem się przed seansem. W taki nietypowy sposób - jakbym się stresował tym, jak ktoś bliski napisze na moich oczach klasówkę z rysowania potworów. Bałem się o formę von Triera i tego co pokaże, bo wiedziałem mniej więcej, że pokaże morderstwa w bardzo dosadny sposób. Miałem w pamięci „Antychrysta”, który bardzo mi się podobał, choć musiałem zamykać oczy przy niektórych scenach.

Teraz musiałem je zamykać co chwilę. Sporo osób wyszło z „Domu, który zbudował Jack” w trakcie. Zdradzę, że dwie największe fale ucieczek z kina miały tu miejsce w scenie strzelania do dzieci, a następnie obcinania piersi (wtedy wyszło sporo kobiet). Wcale się nie dziwię - ostatnio tak mocne sceny ludzkiego okrucieństwa (podszyte filozofią) widziałem w „Salò, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. „American Psycho” to przy tym „Happy Tree Friends”.

Główny bohater jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem. Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno. Panowie zawzięcie dyskutują o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z samych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.

Po co Lars gra tak ostro? Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.

Lars von Trier, ten kinowy terrorysta, kiedyś miał więcej romantyzmu i subtelności, o coś wyższego mu chodziło. W „Królestwie”, „Idiotach”, „Dogville” czy „Przełamując fale” przekraczał granice obyczajowe, formalne, a nawet poznania, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w rzeczywistości. Teraz przekracza głównie granice naszej wytrzymałości.

W poprzednim filmie, „Nimfomance”, w radykalny sposób pokazał poszukiwanie sensu pośród pustki. „Dom, który zbudował Jack” to pustka, ale bez nadziei na jakikolwiek sens.

Nie poleciłbym tego filmu nikomu, poza zatwardziałymi fanami von Triera. Sam się do nich zaliczam, więc nie żałuję seansu. Jest trochę dogmy, są zabawne dialogi, jest sztuka.

piątek, 3 sierpnia 2018

Nowe Horyzonty 2018 - relacja z mojego pierwszego dnia [wow]

Za mną pierwszy cały dzień tegorocznych Nowych Horyzontów. Jak na razie największe wrażenie zrobił na mnie film, który zobaczyłem po przyjeździe przedwczoraj wieczorem do Wrocławia na laptopie. To belgijskie „W kręgu miłości” z 2012 roku, które ktoś może nazwie arthouse’owym wyciskaczem łez, ale jak dla mnie to bardzo wiarygodna, bolesna, i znakomicie zrealizowana historia miłości idealnej, która upada jak domek z kart w zderzeniu z wyzwaniami codzienności. Polecam, jest na vod.pl, jeśli ktoś nie widział.

Trochę jajcuję. Ten film jest znakomity, ale Nowe Horyzonty to Nowe Horyzonty, potencjalnych perełek tutaj bez liku, choć dziś żadnej nie wyłowiłem. To progresywny festiwal, ale podobnie jak większość festiwalowiczów, idę zachowawczą ścieżką, a mianowicie ścieżką hitów. Zacząłem od koreańskich „Płomieni”, który wzbudzały zachwyt i podziw w Cannes. We Wrocławiu budziły raczej mieszane uczucia, również we mnie. To kino zemsty w wersji slow (biedny, aspirujący pisarz zakochuje się w rezolutnej nastolatce, a w tle pojawia się bogaty, zadowolony z siebie konkurent - tak, dużo tu banału i umowności, ale jakoś chce się w to wierzyć). Bazą było opowiadanie Murakamiego - osoby alergicznie reagujące na to nazwisko powinny uważać. „Płomienie” wejdą do naszych kin 28 grudnia, ale raczej nie poleciłbym ich nikomu, poza kinowymi ultrasami, ale im nie ma sensu polecać, bo już widzieli, podobnie jak ja, aspirujący kinowy ultras.


Następnie poszedłem na film z sekcji starocie, czyli z retrospektywy najważniejszego reżysera w dotychczasowej historii kina. Były to „Wakacje z Moniką” Bergmana, jeden z jego pierwszych filmów. Mamy tu okazję zobaczyć, jak ten najważniejszy reżyser w dotychczasowej historii kina dopiero się uczy, eksperymentuje, zdradza pierwsze przejawy geniuszu. Z historycznego punktu widzenia - film warty uwagi, gdyby jednak nie nazwisko Bergman - pewnie nikt by o tym filmie nie pamiętał. Kojarzy się nieco debiutanckim „Nożem w wodzie” Polańskiego - woda, młodość kontra starość, wyprawa łodzią. Młodszym widzom skojarzy się z klipem „We found the love” Rihanny - chłopak i dziewczyna uciekają od świata i robią różne szalone rzeczy.


Kolejna pozycja - „Dogman” twórcy wybitnej moim zdaniem „Gomorry” (filmu, nie serialu, którego nie widziałem). „Gomorra” to to nie jest, niemniej, film warty uwagi. Pokazuje ciekawy przykład syndromu sztokholmskiego. Ta historia psiego fryzjera, który sam płaszczy się jak pies przed terroryzującym okolice rosłym troglodytą, wydarzyła się naprawdę. Pole skojarzeń - „Dług” Krauzego. W polskich kinach od 14 września.


Next - Spike Lee i jego kolejne „black power” dzieło - BlacKkKlansman. Mimo że ukazuje historię sprzed pół wieku (czarnoskórego oficera policji, który infiltruje Ku Klux Klan), to film bardzo i przerażająco aktualny. Utwierdza widza w pogardzie do prawicowych, nacjonalistycznych radykałów i pokazuje realne zagrożenie z ich strony. Dla mnie bomba. Też od 14 września w kinach.


Na koniec - irańska komedia o reżyserze kabotynie - „Świnia”. Jak dla mnie nieporozumienie (choć film był pokazywany w konkursie głównym na Berlinale). Nieśmieszne komedie to coś, czego nie akceptuję, podobnie jak prawicowych, nacjonalistycznych radykałów. Wyszedłem z kina w połowie, drugi raz w życiu. Może bym został do końca, ale była późna pora i miałem ochotę pićko pić.


Dzisiaj film, dla którego przyjechałem tu przede wszystkim - "Dom, który zbudował Jack" Larsa von Triera.

Lars, nie spartacz tego.

[za stworzenie widocznej na górze grafiki cyklu dziękuję niezrównanej i nieocenionej Aleksandrze Stefaniak]

wtorek, 8 sierpnia 2017

Sen w Warszawie

Do każdego hałasu można się przyzwyczaić i usnąć. Poza tym, który dociera nocą z ulic warszawskiego Starego Miasta. Bez zatyczek do uszu ani rusz. Zdawałoby się, że nikt normalny, nie w celach turystycznych, tu nie zagląda. A jednak, zaglądają, również w grudniu popołudniu i w niedzielę o 5 rano. Głupio narzekać, skoro samemu się wybrało mieszkanie właśnie tutaj. Tym głupiej, że Powstanie, kanały, ruiny, odbudowa, wysiłek tysięcy. Czymże są hałasy spod całodobowego Carrefoura Express wobec wielkiej historii? Śpiewy klientów Irish Pubu wobec echa przeszłości? Przyjąć je trzeba z dobrodziejstwem inwentarza i zamknąć mordę. 

By nie popadać w tak częste w naszym narodzie biadolenie, skupię się na jasnych stronach. Tych ciemnych, jak i w ogóle ciemnoty, nie lubimy, choć ostatnio triumfuje. Zachwalał będę zupełnie bezinteresownie, bo mieszkanie nie moje, zbyt długo mieszkać tu nie planuję, gości na siłę nie spraszam. 

Zamieszkaj w kamienicy z klimatem i kotem! 

Wiemy, że to atrapa wybudowana po wojnie, opanowana przez zapiecki i sklepy z bursztynową biżuterią, że ani to centrum miasta ani prawdziwa starówka, że do pięt nie dorasta krakowskiej i gdańskiej chociażby. Ale jak na standardy warszawskie, całkiem tu ładnie. Cepeliowato, ale schludnie. Nie wzgardził Starówką panteon polskiej kultury i polityki. Mieszkali tu Bronisław Geremek, Danuta Szaflarska, Małgorzata Braunek i pewnie wiele innych znakomitości. Mieszkania przestronne, wysokie, mury grube, prędko nie runą. Powiedzieć by można, że niebite, od Niemca, ale każdy wie, że bite, i to właśnie przez Niemca. W „mojej” kamienicy, róg Piwnej i Wąskiego Dunaju, atrakcji cała masa. Przede wszystkim masywny kot, Albert, karmiony przez mieszkańców, wylegujący się na zmianę na klatce, dziedzińcu i w mieszkaniach. Czy w nowych, błyszczących apartamentowcach istnieje instytucja kota kolektywnego? Nie, choćby dlatego, że w nich bardzo nie lubi się słowa „kolektywny”.

Twój kot kupowałby mieszkania na Starówce


Mieszkanie na Starówce oknem na świat! 

Wstajesz i wiesz. Codziennie. Skąd nazwy ulic Wąski Dunaj i Szeroki Dunaj (płynęła tędy rzeka), kto mieszkał naprzeciwko (Alexander Chalmers, szkocki kupiec, czterokrotny burmistrz Warszawy na przełomie XVII i XVIII wieku), co sprzedawano na tej ulicy dawniej (świeże ryby). A to wszystko w kilku językach. Nie trzeba się nigdzie ruszać, a mimo to można czuć się turystą przez cały rok. Siedzi się w domu na dupie, jak Hrabal przykazał, a dziesiątki wycieczek z przewodnikami pod oknem dostarczają zbędnej wiedzy. Same okna to temat rzeka, bo ich konstruktorzy nieźle popłynęli. Otwieranie i zamykanie wymaga sprytu MacGyvera i siły Hulka. Za to patrzeć na nie można godzinami, a przez nie - kolejne godziny, bo ciągle się coś dzieje. Jak nie mężczyzna prowadzący tajemniczą osobę w stroju pandy, to przemarsz wojsk lub kibiców. Tych ostatnich nie pozdrawiam, bo są strasznie głośni, a dodatkowy hałas to ostatnia z potrzebnych tu rzeczy. 

Jesteś melomanem-masochistą? Zapraszamy


Wszystkie drogi prowadzą na Starówkę, ale często objazdem. 

Najbliżej mam do domu z przystanku Kapitulna. Aż prosi się, by zażartować, że wysiada się na nim kapitalnie. Otóż nie. Owszem, korzysta się z niego całkiem przyjemnie, ale nie zawsze, bo z powodu rożnych okoliczności w postaci przyjazdów Trumpów i protestów sponsorowanych przez Reptilian bywa wyłączany z ruchu. Mili policjanci, pilnujący zablokowanej ulicy Miodowej, zwykle nie mają pojęcia, gdzie są objazdy i o co w ogóle chodzi, więc trzeba kierować się umiejscowieniem mchu na pobliskich drzewach albo własną wyobraźnią. Policjantów również nie pozdrawiam, bo nie potrafią zapanować nad głośnymi kibicami i co bardziej krewkimi klientami Carrefoura Express.

Czy warto było mieszkać tak?

W omawianej lokalizacji wytrzymać można prawdopodobnie maksymalnie rok. Po tym czasie otrzymuje się order Gofra i Loda Świderka oraz wewnętrzny nakaz przeprowadzki w rejon pozbawiony ulicznych grajków. 

wtorek, 31 marca 2015

Dlaczego klasyki

Pytacie mnie w listach o listę moich klasyków, czyli rzeczy które zawsze zabieram ze sobą, czy to na imprezę, czy też na randkę (?) z dziewczyną (?!). Oczywiście, jak każdy młody i dynamiczny (?!??!) bloger, mam swój przysłowiowy niezbędnik, bez którego nie wyobrażam sobie żadnego wyjścia na dłużej niż na przysłowiowy kwadrans. Mój ekwipunek nie jest może wymyślny, ale na pewno praktyczny i ponadczasowy.


Chusteczki


Bardzo ważna rzecz, szczególnie jeśli przez średnio sześć miesięcy w roku ma się katar, jak ja. Zabawnie jest, gdy idzie się na randkę z Katarzyną i ma się katar – uruchamia to szereg gier słownych. W zależności od rozwoju wydarzeń można powiedzieć, że ma się ją w nosie, przed nosem, że siedzi się z nosem w niej albo nam w nosie zakręciła. Akurat żadnej Katarzyny bliżej nie poznałem, a szkoda, bo mógłbym popisać się przed nią znajomością związków frazeologicznych (to jedyne związki znane mi z autopsji).


Kanapeczka


Nigdy nie wiadomo, kiedy dopadnie nas głód. Wolę złapać kanapeczkę, zanim złapie mnie jej potrzeba. Wiele osób śmieje się z mojego zwyczaju zabierania wszędzie kanapeczki, a ileż z tych osób prosiło mnie potem o gryza – hipokryzja ludzka i brak myślenia perspektywicznego nie znają granic. Kanapeczka – 30 gr, widok głodnego znajomego będącego pod wpływem alkoholu – bezcenne.


Buty


Moje buty skończyły już roczek – wszystkiego najlepszego buty! Są mocno wyeksploatowane, a wynika to z tego, że codziennie w nich opanowuję świat i dużo przez to przeszły. 


Telefon x klucze


Bez telefonu ciężko wyobrazić sobie wyjście z domu, przecież trzeba skontaktować się ze znajomymi na imprezie lub z dziewczyną w drodze na randkę. Zdjęcia mogę zrobić tylko telefonem, nie mogę zatem pokazać jego samego. Ciekawa kwestia – telefonem można zrobić selfie, ale telefon nie może zrobić sobie samemu selfie – chyba że w lustrze, ale to nie to samo. Na pocieszenie – zdjęcie obudowy telefonu. Na rozbawienie – ludzik lego na niej.


Parasolka z Rossmanna


Tak już jest w życiu, że z nieba spada nie tylko manna.


Gazeta (lub czasopismo)/książka


Nie czytasz? Nie idę z tobą gdziekolwiek bądź. Cierpię na kompulsywny czytelnicyzm i muszę faszerować się wszystkim, co ma litery. Jeśli nie mam pod ręką gazety/książki, a przy tym rozładuje mi się telefon (nieszczęścia chodzą parami), wtedy czytam co się nawinie – ulotki, billboardy – i infekuję się konsumpcjonizmem, wpadam w macki systemu, chcę wziąć pożyczkę, pójść do szkoły językowej, kupić dachówkę lub obejrzeć najnowszy show w tv. Lepiej więc, gdy zawsze mam przy sobie gazetę/książkę, wtedy mogę nadal spokojnie oddawać się refleksji nad sensem życia i fenomenem śmierci.

czwartek, 19 marca 2015

Orientalne smaki i absmaki

Grzybowska 30 jest adresem wyjątkowym. To część słynnego osiedla Za Żelazną Bramą, ale nie panują tutaj żelazne zasady. Wręcz przeciwnie, rozpasanie odbywa się w najlepsze. Wszyscy tu jedzą, piją i lulki palą. Czynią to na pohybel światu i inspirowanej ideami Le Corbusiera architekturze bloku, ponieważ konsumpcja w nieludzko małych mieszkaniach ze ślepymi kuchniami wymaga nie lada zręczności i hartu ducha. Na szczęście lub nieszczęście na parterze znajdują się liczne lokale usługowe, w tym restauracje. Gastronomia jest branżą bliską mi prywatnie i zawodowo, mogę więc kompetentnie wypowiedzieć się na temat jej tutejszych przejawów. Lokale oferujące jedzenie są jedynie dwa – przynajmniej o jeden za dużo.



Restauracja Sajgonki – lokal ten dożywotnio otrzymał przyznawaną przez mnie nagrodę „Ściery Roku”. Za każdym razem, gdy ktoś zamawia tu danie, na świecie umiera jakaś panda. Średnio raz w tygodniu dostaję pomieszania zmysłów i zaglądam do tego przybytku, po czym nie mogę spojrzeć w oczy sobie ani swojemu żołądkowi. Cieszy się za to portfel, bo obrzydliwie tu tanio, z akcentem na słowo obrzydliwie. Moje ulubione danie, a zarazem jedyne jakie tu jadam, to tofu o konsystencji skarpety z gotowaną breją, nazywaną warzywami w sosie, przypominającą coś pomiędzy magmą a kałużą (10 zł). Posiłek można umilić sobie bardzo archiwalnymi numerami prasy wszelakiej, głównie brukowej, podlanej dla pikanterii sosami. Oferowane jest też piwo (??? zł). Dowodem na umiarkowane walory lokalu jest fakt, że choć blok zamieszkuje bardzo liczna mniejszość wietnamska, żadnego jej przedstawiciela, poza obsługą, tutaj nie stwierdzono.

Mimo powyższych uwag, szanuję ten lokal za politykę cenową i miłą obsługę. 
Ocena: 10/10




Restauracja White Tiger – nazwa trafna, bo rzeczywiście rzadki to okaz szpetoty. Z całą naszą miłością do zwierząt – miejmy nadzieje, że akurat ten przedstawiciel gatunku wkrótce umrze. Kiedyś tu było nibyekskluzywne sushi, przed którym parkowali dostojni Azjaci w chińskich wariacjach na temat luksusowych aut typu mercedes. Było miło, mrocznie, w klimatach Chinatown. Teraz nie zaglądają tu nawet najwięksi gastronomiczni kamikaze. Wiatr hula po pustym, przestronnym wnętrzu i miejmy nadzieję, że wywieje właścicielom pomysły na dalsze szpecenie elewacji majestatycznego i zasłużonego bloku. Grafik popełnił seppuku, jak projektował.

Tego lokalu nie szanuję, bo udaje białego tygrysa, a jest zdrajcą Polski i Azji. 
Ocena: 1/10