piątek, 22 listopada 2013

Taka stylizacja

Pytacie mnie często w listach w co się ubrać do wiadomo gdzie, przysyłacie zdjęcia swoich stylizacji z pytaniem hit czy kit, prosicie o pomoc w doborze odpowiednich modnych dodatków. Postaram się teraz odpowiedzieć zbiorczo wszystkim zainteresowanym. Aby zadowolić jak największą ilość osób, przedstawię outfit możliwie uniwersalny i nie wymagający zbyt wielkich nakładów finansowych i czasowych.

Do niedawna poleciłbym czarną rozsuwaną bluzę z kapturem (H&M), ale ostatnio znalazłem coś o wiele lepszego – granatową rozsuwaną bluzę z kapturem (H&M). Taka bluza pasuje do wszystkiego, ale najlepiej założyć do niej szary t-shirt (H&M). Widoczny na zdjęciach t-shirt został zakupiony na początku moich studiów i pamięta czasy rządów Prawa i Sprawiedliwości, ale nie wiem czy ta informacja ma jakiekolwiek znaczenie, w każdym razie były to okolice 2007 roku. Trzeba jednak zauważyć, że partia ta już dawno oddała władzę, a t-shirt wciąż mi służy, wystawił sobie zatem pomnik trwalszy niż ze sPiSzu. Przedstawiony szary t-shirt jest bez nadruków, ale mam i z nadrukami. Moim zdaniem t-shirty bez nadruków są o wiele lepsze i zwykle je wybieram, choć mój modny kolega kiedyś mi wypomniał, że ciągle chodzę w koszulkach na wuef. Być może moje upodobanie do koszulek bez nadruków wynika z tego, że w gimnazjum chodziłem do klasy sportowej, lekcji wychowania fizycznego było naprawdę sporo i obowiązywały na nich białe gładkie t-shirty.

Aby nasza stylizacja miała ręce i nogi, musimy jeszcze zrobić coś z nogami właśnie. Polecam czarne materiałowe spodnie (H&M, wersja slim fit). Ukazane na zdjęciu mają staż niewiele krótszy niż szary t-shirt, dlatego też ich czerń przechodzi w szarość i stają się powoli vintage, co jest pożądanym efektem, choć nie gwarantuje, że sami staniemy się pożądani.

Całą stylizację możemy nieco urozmaicić – polecam delikatne rozpięcie suwaka.

Zdjęcie tego nie oddaje, bo było robione w złych warunkach oświetleniowych, ale ta bluza naprawdę jest granatowa. Warto wspomnieć, że pasuje do neonu naszego ulubionego lokalu.



niedziela, 10 listopada 2013

Przepis na tofuburgera z frytkami

Porządny lajfstajlowy blog nie może obyć się bez przepisów na nietuzinkowe dania. Mam tego świadomość, dlatego zaprezentuję danie paradoks: proste a wielowarstwowe, swojskie a wyrafinowane. Dzisiejszymi bohaterami będą tofuburger i frytki.

Składniki:

- bułka farmerska,
- pomidor,
- siostra,
- pomidor
- sałata,
- pomidor,
- kiełki,
- pomidor,
- kostka tofu,
- pomidor
- sos sojowy,
- pomidor,
- cebula,
- keczup + musztarda,
- ziemniaki/mrożone frytki,
- Instagram,
- pomidor.

Tofu odsączamy z wody, kroimy na małe prostokąty, oblewamy sosem sojowym i zostawiamy brodzące w nim na godzinę. Następnie obtaczamy je w bułce tartej oraz mące i smażymy na małym ogniu. W tym samym czasie wkładamy bułki do pieca na trzy zdrowaśki, ale uważamy, żeby się nie spaliły jak Rozalka w Antku Prusa. Przygotowujemy również warzywa do burgera, ale to chyba każdy umie. Z połączenia keczupu i musztardy powstaje sos burgerowy.

Do przygotowania frytek używamy siostry. Proszę nie oskarżać mnie o seksizm i patriarchalne naleciałości, po prostu z doświadczenia wiem, że frytki najlepiej smażą kobiety. Kto nigdy nie zajadał się frytkami zrobionymi przez mamę, niech pierwszy rzuci frytką. Gdy tofu jest gotowe, wkładamy wszystkie składniki do bułki i robimy fotkę na Instagram (tu również przyda się siostra).

filtr: Rise (fot.: młodsza siostra)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Falalalalafel

Nadałem temu wpisowi taki śpiewający tytuł, bo mam zamiar przeprowadzić koncertowo test warszawskich restauracji, w których podaje się tradycyjne polskie danie – kebab. Aby nie wikłać się w niebezpieczny, niekończący się i nierozstrzygalny spór o najlepszy kebab w mieście, zajmę się jego niszową odmianą, czyli falafelem. Kwestia falafelowa nie budzi emocji  i nie prowadzi do konfliktów, bo my, jarosze, jesteśmy pokojowo nastawieni do świata. Możliwe jest to dzięki temu, że nie spożywamy białka pochodzenia zwierzęcego i cierpimy na chroniczną anemię, nie mamy zatem siły na żaden spór. Porównywanie jedzenia jest w ogóle trudne, bo każdy lubi jeść co innego, dlatego postaram się nie kierować własnymi odczuciami smakowymi. Uważam że najrozsądniej i najsprawiedliwiej będzie znaleźć obiektywne kryteria, a będą nimi:

- rodzaj muzyki puszczanej w lokalu,
- czy jest browar,
- odległość do W-wskiej.

Na tym zakończę wstęp, bo być może czytelnik jest głodny, chciałby właśnie zjeść gdzieś falafela, a nie wie gdzie i czeka na moją radę.


Kebab obok kiosku, niedaleko palmy, Aleje Jerozolimskie

Świetny lokal na tzw. bifor. Skoczna i puszczana głośno muzyka, zapewniona przez Radio Eska, rozrusza w piątkowy wieczór nawet największego ponuraka. Tutejsze piwo z beczki obrzydliwe jak pieron, ale dzięki temu piorunem je wypijemy, aby o nim zapomnieć, i szybciej pobiegniemy na imprezę. Podawany tu falafel jest najmniejszy spośród mi w życiu podawanych, co daje nam gwarancję, że nie się przejemy i nie będziemy musieli wciągać brzucha na imprezie – kolejny plus. Trochę daleko stąd do W-wskiej, ale spacer jest zdrowy, a poza tym po drodze możemy wypić ćwiartkę gorzkiej żołądkowej rudej z colą, więc zaoszczędzimy na szotach, gdy dotrzemy do celu.


Kebab King na Nowym Świecie (i w Alejach Jerozolimskich  i wszędzie)

Nie raz tutejszy falafel nad ranem ratował mi życie, ale nie będę sentymentalny i nie mogę go polecić, bo obsługa jest tu zwykle niemiła, muzyka gra albo za cicho albo za głośno, ostatnio moja koleżanka dostała kotlecik z soczewicy o posmaku mięty, a ja zamiast falafela z łagodnym sosem otrzymałem kebab z trzech mięs z sosem ostrym. Mój osąd tego lokalu będzie także zamiast łagodnego – ostry. Na myśl o nim chce mi się rzucać mięsem (i to nawet w ilości większej niż trzy). A w ogóle to sieciówka, a z sieciówek lubimy tylko makdonalda (lody w wafelku z polewą karmelową!) i H&M.


Kebab Lider przy placu Konstytucji

Restauracja ta wyprzedza konkurencję o kilka długości z wielu powodów. Najbliżej stąd do W-wskiej, nie pamiętam, czy jest piwo, ale na pewno jest, falafel ma idealną wielkość, a muzyka też skoczna, bo również wybrzmiewa tu niezastąpione Radio Eska. Lokal ma niezwykłe wnętrze – pełno tu dzieł malarstwa awangardowego i neobarokowego, a sam pełen przepychu wystrój za dzieło sztuki awangardowej i neobarokowej może uchodzić. Największe wrażenie robią sufit i żyrandol:

??? (fot.: David Ariel)

Podczas jedzenia falafela możemy się tu zatem poczuć jak arabski szejk, a przy okazji najeść się jak świnia i nawalić jak szpadel – czegóż chcieć więcej. Restauracja słusznie nazywa się Liderem, bo rzeczywiście nim jest. Moim zdaniem mogłaby dumnie nosić żółtą koszulkę lidera, a jako że nie może nosić, bo jest restauracją, to za w pełni uzasadniony możemy uznać żółty kolor, jaki mają tutejsze ściany.


Kebab 24h przy rondzie Wiatraczna

Restauracja Kebab 24h przy rondzie Wiatraczna nie będzie oceniana, bo za daleko stąd do W-wskiej, więc nie spełnia kryteriów testu, ale trzeba o niej wspomnieć, bo to urocze miejsce prowadzone przez skorego do zabaw i otwartego na wszelkie inicjatywy pana. Dowodem jest nasze pamiątkowe zdjęcie:

(fot.: Rac)

poniedziałek, 9 września 2013

Eidos, Maxis, Nintendo

W związku z poprzednią notką piszecie do mnie w listach, że Roland Barthes nie jest wart przywoływania, że skończył się na Podstawach semiologii, że strukturalizm i poststrukturalizm to przebrzmiałe nurty w humanistyce. W myśl zasady "czytelnik nasz pan" postaram się już nigdy nie nawiązywać do zdezaktualizowanej i skompromitowanej twórczości francuskiego pisarza. Tym razem będzie coś lżejszego, choć podobnie jak miłość, ważnego i bliskiego każdemu, przynajmniej na pewnym etapie życia. Temat lżejszy, ale za to ja, dla równowagi, będę bardziej niż zwykle krytyczny, dociekliwy i pozbawiony skrupułów. W tym tekście podważę dominującą narrację o pewnych pozornie niewinnych wytworach kultury, jakimi są gry komputerowe.  


Tomb Raider

Od razu przyznam się, że do tej gry mam szczególną słabość. Świadczy o tym to, że z jej powodu byłem gotów dokonać fałszerstw wyborczych w bardzo młodym wieku, jakoś w połowie gimnazjum. Nie zakładałem z góry, że to zrobię, ale sytuacja mnie zmusiła. Pełen dobrych intencji postanowiłem przeprowadzić wśród kolegów z klasy plebiscyt na ulubioną grę. Każdy miał przedstawić swoje prywatne TOP 10, a ja spisywałem to na kartkach (jako jedyny umiałem pisać). Niestety, wskazania kolegów nie były po mojej myśli, głosy zdobywały jakieś chłopackie StarcraftyGTA Quake’i, a Tomb Raider zajmował odległe miejsca albo w ogóle nie był wymieniany. Co więcej, wiele głosów otrzymał po mojej interwencji, bo gdy nie pojawiał się na czyjejś TOP 10, pytałem się grzecznie, ale stanowczo: a Tomb Raider? No i ta osoba sobie przypominała o jego istnieniu, o jego wkładzie w rozwój gier wideo, i gdzieś się go wciskało na listę. Mimo moich usilnych zabiegów, Tomb Raider nie znalazł się nawet w pierwszej trójce, ale jak to mawiał Stalin, nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy - ogłosiłem miażdżące zwycięstwo mojego faworyta, bo zwycięzca mógł być tylko jeden.

Moja więź z tą grą jest nietypowa (podobnie jak moja więź z centrami handlowymi). Nigdy nie przeszedłem żadnej części, ani nawet żadnej misji. Bo po co zabijać biedne zwierzątka, co takiego zrobiły pannie Croft te nietoperze, wilki, niedźwiedzie (TR I) i tygrysy (TR II)? Po co strzelać do członków jakiegoś plemienia, prawdopodobnie Indian – czy nie dość nacierpieli się oni przez Krzysztofa Kolumba i konkwistadorów (TR III)? Akcja TR IV rozgrywała się w  Egipcie – były tam kościotrupy i mumie, więc się bałem grać, po co zresztą zabijać nieżywych po raz drugi, to głupie. O mojej słabości do Tomb Raidera zadecydowała możliwość zwiedzania domu Lary Croft (czyli tryb treningowy), to najbardziej lubiłem robić. Nie było tam żadnych zwierząt do zabijania, żadnych Indian ani umarlaków. Mogłem chodzić do woli, zwiedzać, robić fikołki, kąpać się w basenie i wyobrażać sobie, że kiedyś zamieszkamy tam z Larą razem.

Chciałem napisać o tej grze coś złego, że grafika była słaba, że sterowanie toporne, że wraz z każdą częścią Larze rósł biust do groteskowych rozmiarów i kolejne części zamiast numeracji powinny być oznaczane coraz większym rozmiarem biustonosza (Tomb Raider DD+ - to część IV), ale w trakcie pisania uczucie wróciło, stara miłość nie rdzewieje. Laro, nie zrobię Ci tego. Zagram w to jeszcze raz, Sam.

Są prostokątne biusty na niebie i na ziemi, o których nie śniło się brafitterkom


The Sims

Mówi się o tej grze „symulator życia”, „zabawa w życie”. Te określenia mają uśpić naszą czujność, okazuje się bowiem, że The Sims nie jest ani symulatorem, ani zabawą, i ma jak najbardziej realny wpływ na rzeczywistość. Czy przypadkiem nieustanne wpisywanie kodu na pieniądze (klapaucius), by kupić kolejne meble i telewizory, nie spowodowało, że gracze później chcieli żyć ponad stan w swoim realnym życiu? Skąd bańka spekulacyjna, kredyty subprime, upadek banku Lehman Brothers, kryzys w Europie i USA? A nieobyczajne zachowania simów, które okazują się promocją dewiacji i niszczą tradycyjny model rodziny? Sikanie gdzie popadnie (urofilia, potocznie pissing), seks przedmałżeński, konkubinaty… przykłady można mnożyć, a chciałbym zauważyć, że grałem tylko w pierwszą część tej gry. Strach pomyśleć, co dzieje się w kolejnych odsłonach, ale nazwy niektórych dodatków sugerują, że degrengolada postępuje: Balanga, Randka, Nocne życie, Po zmroku... Oburzamy się, gdy czytamy w Antygonie o postępowaniu Kreona, a sami ile razy zamurowaliśmy sima? Ile razy kazaliśmy mu popływać w basenie i usunęliśmy drabinkę? Czemu metaforyczne zwroty „zamknąć się w czterech ścianach” i „umierać ze zmęczenia” nabierają w tej grze dosłownego znaczenia?

Czy w tej grze każda metafora musi być rozumiana dosłownie? (Tu: "wyciągać trupa z szafy")

W grach typu Quake, czy Unreal, trup słał się gęsto, ale zabijało się potwory, a nikt przecież na świecie nie chciałby takich potworów. A w The Sims nawet nie dało się kogoś po prostu zabić, szybko i w miarę bezboleśnie (jak Quake’u i Unrealu), ale skazywało się go na długie męczarnie i śmierć głodową lub z wycieńczenia. Jak przez to stępia się wrażliwość na ludzką i nie tylko ludzką krzywdę? Wyobraźmy sobie, że odkurzamy pokój i zobaczyliśmy pająka. Gdybyśmy oglądali w dzieciństwie tylko Pszczółkę Maję – wzięlibyśmy go na rękę i wynieśli na dwór. Gdybyśmy grali tylko w Quake’a, zabilibyśmy go klapekgunem. A przez granie w The Sims wciągniemy go odkurzaczem, by umierał z głodu przez długie w dni w worku pełnym kurzu. O zaniku wrażliwości wśród młodzieży miałem okazję przekonać się za którymś razem w W-wskiej. Pewna dziewczyna długo siedziała z pewnym mężczyzną na wysokich składanych krzesłach i piła duże ilości alkoholu. Okazało się, że zbyt duże, i nierozważna, ale romantyczna amatorka nocnych wrażeń nagle spadła z łoskotem z krzesła na podłogę i zrobiła prawie fikołka. Nikt nie zareagował, nikt nie pomógł, jakaś inna dziewczyna odwróciła się tylko od ekranu laptopa (pewnie grała na nim kiedyś w The Sims) i rzekła głośno: „ale się wyjebała”. Trzeba sobie powiedzieć jasno, nie bójmy się prawdy - The Sims to gra bardziej diabelska niż Diablo. Aby nie mieć mylącego tytułu, powinna nazywać się The Sins. Zaprogramowuje nasze umysły i wgrywa nam niepohamowany konsumpcjonizm, promiskuityzm i sadyzm.


Super Mario Bros

Ta gra mnie samego doprowadziła do obłędu. Powstał o tym nawet film. Nakręciłem go w ramach autoterapii w 1982 roku, kiedy miałem -6 lat. Mimo młodego wieku wiedziałem, że tylko sztuka może mnie uratować. Jak pisał Schiller, „co ma ożyć w pieśni, zaginąć powinno w rzeczywistości”.



Jak bardzo groźne potrafią być gry komputerowe, dowiedzieć możemy się także z 208. odcinka Ukrytej prawdy:
http://tvnplayer.pl/seriale-online/ukryta-prawda-odcinki,521/odcinek-208,S00E208,22161.html
(link podesłała czytelniczka, dziękujemy).

czwartek, 5 września 2013

BRAVO Girl, Neckermann, TUI, Travelplanet

Dziś znów poważny, a zarazem bliski każdemu temat – miłość (tzw. sprawy sercowe). To pojęcie w dzisiejszych czasach zbanalizowane, zinfantylizowane lub, co gorsza, zwulgaryzowane (a także stytułazowane – w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy były w kinach trzy filmy o tej nazwie, bardzo dobre zresztą, ale to nieważne, bo to nie recenzja). Chciałbym w tej notce przywrócić właściwą mu rangę, umieścić na nowo w sferze sacrum, nadać taki wymiar, jaki ma choćby w Tristanie i Izoldzie, Cierpieniach młodego Wertera, Weselach w domu, Muminkach i Moonrise Kingdom. Autorzy wymienionych dzieł mieli ułatwione zadanie, gdyż ukazywali działanie miłości, pojęcie to wyłania się tam z fabuły, wydarza się. Znacznie jednak trudniej mówić o miłości abstrakcyjnie, analitycznie, ukazać to uczucie nie w akcji, ale w jego istocie. Niewielu próbowało, a do tego mało który ze śmiałków sprostał zadaniu. Chyba najbardziej udaną próbą zmierzenia się z kategorią miłości są Fragmenty dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a, jednak obecność już w samym tytule słowa „fragmenty” świadczy o tym, że zdaniem autora niemożliwe jest uchwycenie i usystematyzowanie tego fenomenu, niemożliwe też jest mówienie o nim językiem innym niż prywatny, wewnętrzny, subiektywny. Warto przytoczyć tutaj fragment Fragmentów opisujący ten problem:

Dzisiaj nie ma […] żadnego systemu dla miłości: tych kilka systemów, które otaczają współczesnego zakochanego, nie czyni dla niej żadnego miejsca (najwyżej miejsce bezwartościowe): zakochany na próżno zwraca się do takiego czy innego zastanego języka, żaden nie daje mu odpowiedzi, chyba że chce odciągnąć go od tego, co kocha. Dyskurs chrześcijański, jeśli taki jeszcze istnieje, nakłania go do powściągliwości i sublimacji. Dyskurs psychoanalityczny […] zachęca go do żałoby po swoich Wyobrażeniach. Dyskurs marksistowski nie mówi natomiast nic. Jeśli przychodzi mi chęć zapukania po kolei do wszystkich tych drzwi, aby moje „szaleństwo” (moja „prawda”) zostało gdzieś uznane, drzwi po kolei się zamykają; a kiedy są zamknięte, wokół mnie wyrasta mur języka, który mnie grzebie, prześladuje, odpycha […].*

Skoro sam Barthes przed całościowym ujęciem tego pojęcia kapituluje, cóż mogę ja, zwykły szaraczek. Podejmę jednak to wyzwanie, połączę metodę Barthes’a z artystycznym, fabularnym przetworzeniem. Ucieknę we fragmentaryczność i anegdotyczność, z których, mam nadzieję, wyłoni się istota miłości. Dla uzyskania wyrazistości i komunikatywności wypowiedzi, sięgnę po formułę znaną z pism młodzieżowych i kobiecych, a będzie to coś na kształt listy TOP 5 WTOP. Nie twierdzę, że moje historie są top, że wszystkie to wtopy, ani że będzie ich pięć, traktujmy tę nazwę umownie, jako punkt odniesienia.

1. Zakochuję się w co drugiej ujrzanej dziewczynie, co chwilę jakaś wydaje mi się tą jedyną. Problem siłą rzeczy nasila się w komunikacji publicznej, na ruchliwych ulicach i w tłocznych lokalach. Aby nie zwariować, staram się rzadko wychodzić z domu, a jeśli już, to do lasu, gdzie spotkać można co najwyżej kleszcza, albo jadę do Centrum Handlowego Wileńska – tam nikt mi się nie podoba. Ostatnio w W-wskiej zakochałem się w trzech damach, z czego wytypowałem jedną i poprosiłem kolegę, aby mi ją, jak to się mówi, nagrał, bo sam nie miałem odwagi. Było już bardzo późno, wypiliśmy bardzo dużo, łatwo więc o pomyłkę. I stało się, pomyłka nastąpiła, kolega nagrał dziewczę spoza miłosnego kręgu. No ale jak nagrana, to nagrana, więc nawijam jej, jak to się mówi, makaron na uszy. I słyszę, że ona generalnie to pracuje w wydawnictwie, generalnie dużo podróżuje i generalnie prawie codziennie siedzi w W-wskiej (chyba że akurat podróżuje). „Generalnie” to zakazane słowo w moim prywatnym słowniku, więc, jak to mówimy my, informatyczkowie-nołlajfy, dałem jej bana i ustawiłem swój status na niewidoczny (co było ułatwione, ponieważ o tej porze już mało kto cokolwiek tam widział). Później podeszła jej koleżanka, okazało się, że akurat jest z miłosnego kręgu, ale usłyszałem tylko, że ona też dużo podróżuje i też dużo siedzi w W-wskiej (jak to godzi? nie spytałem). Rozczarowany poszedłem więc po jeszcze jedno piwo, chwilę potem wsiadłem z kolegą do taksówki, a w niej już tylko liczyłem owieczki, chociaż nie musiałem, bo sen sam przychodził. I ja sam jechałem z tyłu, i sam byłem niewinny jak owieczka (wiem, że baranek, ale wolę owieczki). Oczyściłem się z pokus, myślałem już tylko o smartfonach w Saturnie i zwierzątkach w Kakadu.
Wniosek: 
- nie każda ujrzana co druga dziewczyna jest tą jedyną.


2. Historia stara, licealna, ale ze względu na swój uniwersalny wymiar, warta przywołania. Zatytułować ją można „Niedźwiedzia przysługa” (o, zwierzątko, miło, ale sama historia nie jest miła). Znów sytuacja imprezowa, która jak wiadomo, sprzyja nawiązywaniu kontaktów. Tym razem nie było inaczej, kontakt się nawiązał, rozmowa płynie wartko, rozmawiamy pewnie o szkole, kto ma gorszą facetkę od matmy, gdzie byliśmy na wakacjach, że dużo podróżujemy (W-wskiej wtedy nie było). Trwa to dłuższy czas, wzajemna fascynacja rośnie, pewnie okazuje się, że nie lubimy tych samych przedmiotów (matma, fiza, chemia). Niestety, mój kolega niedowiarek postanowił mi pomóc, gdyż zapewne uznał, że sam mój dar wymowy i kilka piw dotychczas wypitych to za mało, bym uwiódł dziewczę. Przynosi wódkę i do picia namawia. Dziewczyna się wzbrania, kolega nalega, w końcu kompromis – będziemy pić we troje co pół godziny jedną tzw. lufkę. I tu, trzymając się szkolnego systemu ocen, muszę dać mojemu koledze lufę za pomysł, a zachowanie jego oceniam na nieodpowiednie lub wręcz naganne. Otóż postanowił, że będzie oszukiwał na czasie, bym ja na tym czasie i swojej atrakcyjności zyskał. Przestawiał potajemnie zegarek, pół godziny mijało w pięć minut, co chwila pokazywał nam, że już pora pić, tak więc po upływie prawdziwych 30 minut wypitych zostało kilka prawdziwych tzw. lufek. Dziewczyna nie mogła się zorientować, gdyż siedziała ze mną, rozmawiała, a wiadomo – szczęśliwi czasu nie liczą. Nie nudziło się jej również, nie wpadła więc na to, by udać się w poszukiwaniu straconego czasu. Długo ten oszukańczy proceder nie potrwał, dziewczę nadużyło alkoholu i niestety w pewnym momencie odpłynęło do krainy wiecznych łowów. Operacja się udała, pacjent zmarł. Powiedziałbym, że kolega niepotrzebnie wszedł między wódkę a zakąskę, ale przyszedł z wódką, więc nie mogę tak powiedzieć.
Wnioski: 
- lepsze jest wrogiem dobrego, 
- kłamstwo ma krótkie nogi, a jak się okazuje, także chybotliwe.


3. Na koniec historia o niebezpieczeństwie budowania sobie idealnego obrazu tej Jedynej. Rzecz miała miejsce rok temu. Akcja rozgrywa się około 8-9 rano, po jakiejś bardzo długiej imprezie, tzn. nie po, bo impreza jeszcze się tliła. Stoję sobie przed popularnym niegdyś, obecnie zamkniętym lokalem Przekąski Zakąski. Podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i prosi o papierosa. Dałem go jej, ona stoi dalej, jakby porozmawiać chciała. No to coś mówię, no i rozmawiamy, no i siadamy sobie na schodku. Dyskusja o sztuce, o podróżach, bo ona, jak wszystkie dziewczyny, dużo podróżuje. Okazuje się, że podróżuje najwięcej ze wszystkich wspomnianych dziewczyn i otrzymuje tytuł globtroterki dnia i tego wpisu, bo urodziła się w Hiszpanii, później mieszkała w Berlinie, Polsce, a studiowała w Londynie i we Francji (a ja mam słonia na balkonie!). Nie chciałem się z nią licytować i przez wrodzoną skromność nie wspomniałem o tym, że urodziłem się w Radomiu, od podstawówki mieszkam pod Warszawą, a studiowałem w samej Warszawie. Wszystko szło w dobrym kierunku, ona w międzyczasie odtrącała jakiegoś adorującego ją kolegę z Hiszpanii, a ja w głowie snułem wizję przyszłego podziwiania z Nowo Poznaną architektury Gaudiego w Barcelonie i czułem się jak torreador z czerwoną płachtą, w którą nadbiega moja byczyca (słowo krowa byłoby tu nie na miejscu z wielu względów). Znów jednak wystąpił problem z czasem. Im dłużej rozmawialiśmy, tym Hiszpanka sprawiała wrażenie coraz bardziej pijanej, a nic już nie piliśmy, więc teoretycznie powinna raczej trzeźwieć (na użytek tego tekstu nazwę to zjawisko inwersją czasowo-alkoholową). Mówiła coraz bardziej od rzeczy, aż końcu zaczęły się jej mylić języki, w jednym zdaniu pojawiały się polski, angielski, hiszpański i niemiecki. Ostatecznie zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością i zamiast wybrać mnie, uciekła z adorującym ją w międzyczasie Hiszpanem.
Wniosek:
- nie budujmy sobie miłosnej wieży Babel! Bo nastąpi pomieszanie języków.


*Roland Barthes, Fragmenty dyskursu miłosnego, tłum. Marek Bieńczyk, Warszawa 2011, s. 326-327

poniedziałek, 2 września 2013

T-mobile LG Apple

Spotykam się z zarzutami, że piszę tu o sprawach błahych, piątorzędnych, a jeżeli już zajmuję się jakimś poważnym zagadnieniem (vide test centrów handlowych), to nie zachowuję należytej powagi, popełniam błędy metodologiczne i teoriopoznawcze oraz ślizgam się po temacie (a przecież nie ma jeszcze przymrozków hahhahaha). Pokornie przyjmuję krytykę, ale mam zamiar udowodnić wszystkim malkontentom, że potrafię napisać tekst merytoryczny, wyważony i serio. Znów sięgnę po formułę testu, jednak aby uniknąć zarzutów o dyletanctwo, zajmę się czymś szczególnie bliskim mojemu sercu, a mianowicie telefonami komórkowymi. Mam do nich słabość od lat, w gimnazjum potrafiłem spędzać codziennie długie godziny na stronie gsmonline.pl, a nieistniejący już niestety salon firmowy Ery na Puławskiej był moim drugim domem, pierwszym uniwersytetem, a także świątynią, gdzie otrzymałem chrzest (mój pierwszy telefon - Ericsson R320S), miałem komunię (mój najładniejszy telefon - Siemens ST60) i bierzmowanie (mój najbrzydszy telefon - Sony Ericsson K700).

Niektórzy zarzucali mi też, że bez zdjęć to nudno, że nie umiem wstawiać obrazków na bloga - otóż umiem

Dość powiedzieć, że gdzieś od 2000 roku znam na pamięć specyfikację techniczną każdego telefonu, jaki pojawił się na rynku. Znajomi i rodzina, gdy zamierzają kupić telefon, zawsze zwracają się do mnie i służę im cenną radą eksperta. Nie każdy jednak ma możliwość zwrócić się do mnie bezpośrednio, nie każdemu też mam czas służyć cenną radą eksperta, dlatego publikuję profesjonalny test telefonów komórkowych. Nie mogę porównać wszystkich telefonów świata, bo ich nie mam, ale wybrałem dwa modele popularne, a do tego dobrze mi znane. Jeden ze średniej półki, dla przeciętnego Kowalskiego, drugi z półki najwyższej, w sam raz dla przeciętnego bywalca pizzerii Aioli oraz Mąka i Woda.

LG L7 biały

Typowy LG L7 biały występujący w Polsce

Mam ten telefon od roku, więc moja wiedza teoretyczna jest uzupełniona wiedzą praktyczną. Największą wadą LG L7 białego jest to, że do jego użytkownika nie dochodzą esemesy od dziewczyn (przynajmniej tak jest w moim przypadku). Czasem jakiś dojdzie, ale zwykle to nic ciekawego (prawdopodobnie w trakcie odbioru wiadomości przez ten telefon giną gdzieś czułe słowa i emotikony z buziakiem). Dziwna to usterka, bo esemesy od kolegów i rodziny dochodzą często, bezproblemowo i w całości. Zgłaszałem tę sprawę do serwisu LG, ale serwisanci twierdzą, że wina stoi po stronie użytkownika. Być może rzeczywiście to moja wina, gdyż w poprzednich telefonach innych firm występował ten sam problem.
LG L7 często chwalony jest za duży (rzekomo 4,3”) i wyraźny wyświetlacz. Muszę stwierdzić, że to nieprawda, bo po tym jak mi upadł na imprezie na kostkę brukową i pękło pół wyświetlacza, tak naprawdę ma w tej chwili niecałe 2” (to tyle, co moja poprzednia, wiekowa już Nokia E66), a na pozostałej powierzchni obraz przesłania powstały z pęknięcia kontur pająka, a pająków nie lubię. 

Znajdź dwie różnice

Brawa dla konstruktorów tego telefonu za to, że jest wolny jak żółw, bo żółwie w przeciwieństwie do pająków bardzo lubię, więc za każdym razem, gdy czekam po kilka lub kilkanaście sekund, aby skorzystać z dowolnej funkcji, mam czas, by pomyśleć sobie o tym uroczym zwierzątku.

Na koniec największa zaleta L7: jedną z komend głosowych służących do wykonywania zdjęć jest, obok banalnych „smile” i „cheers”, komenda „kimchi”. Gdy użytkownik dowie się o istnieniu takiej komendy, z pewnością zainteresuje się, co ona oznacza i sprawdzi to na Wikipedii, ale już nie musi, bo w następnym zdaniu skopiuję definicję hasła „kimchi” z tej strony. Dowie się, że to tradycyjne danie kuchni koreańskiej składające się z fermentowanych lub kiszonych warzyw, głównie kapusty oraz papryczek chili. Gdyby zajrzał na portal Health.com, ale też nie musi, bo ja zajrzałem i tu przytaczam, dowiedziałby się, że to jedna z pięciu najzdrowszych potraw na świecie, obok soi, soczewicy, oliwy z oliwek i greckiego jogurtu (dodałbym do tej listy szot z Warszawskiej o nazwie sour, przez całą zimę co weekend piłem go w dużych ilościach i prawdopodobnie dzięki niemu, a dokładnie połączeniu w nim gorzkiej żołądkowej z sokiem cytrynowym, w ogóle nie bolał mnie brzuch i nie miałem nawet kataru!). Dzięki komendzie „kimchi” zwiększa się nasza wiedza o kuchni koreańskiej, a jeśli do tego zaczniemy jeść potrawę kimchi, będziemy zdrowsi i umrzemy później, co pozwoli nam dłużej cieszyć się telefonem LG L7, choć wątpliwa to radość, szczególnie jeśli codziennie przez to dłuższe życie musimy patrzeć na brak sms-ów i na pająka na ekranie.

Ocena: -10/10 (za problemy z sms-ami)

iPhone 5 czarny

Nie miałem takiego telefonu, ale chciałbym mieć, bo można do niego dokupić świetne pokrowce Lego, które umożliwiają budowanie na telefonie różnych rzeczy z klocków.

A ty co byś na nim wybudował/a? Ja siedzibę wodza indian.

Podobno to najcieńszy i najlżejszy telefon w swojej klasie, podobno to zalety. Okazuje się, że nie do końca, po przez to łatwo wyślizguje się z kieszeni podczas bójek na Barce i podczas powrotów taksówką z tejże Barki. Mój kolega z tego powodu zgubił ten telefon już trzy razy, z czego tylko dwa razy znalazł. Na szczęście, nawet gdy się wyśliźnie z kieszeni i go nie znajdziemy, możemy kupić nowy, taki sam, co też ten kolega uczynił. Okazuje się, że każdy iPhone 5 czarny wygląda tak samo i nikt się nie zorientuje, że znowu zgubiliśmy ten telefon, tym razem bezpowrotnie, i kupiliśmy nowy. Piszę o tym, bo nie zawsze w razie straty możemy kupić coś identycznego, np. w przypadku rybki bojownik. Kiedyś, dawno temu, rodzice wyjechali na tydzień na wczasy i zostaliśmy z siostrą sami w domu, tzn. niezupełnie sami, bo została powierzona naszej opiece rybka bojownik. Wskutek nieporozumienia (siostra myślała, że to ja mam karmić zwierzątko, a ja myślałem, że ona), rybka bojownik musiała stoczyć ciężki bój o życie, który niestety przegrała. Smutna to historia, śmierć z głodu musiała być okropna, bardzo z siostrą żałujemy, młody wiek nas nie usprawiedliwia, jednak wyrzuty sumienia muszę w tej chwili stłumić, etyczne rozważania odstawić na bok, bo to obiektywny i moralnie obojętny (indyferentny!) test. W każdym razie przed powrotem rodziców postanowiłem kupić nową rybkę bojownik, możliwie najbardziej podobną do zmarłej. Poprosiłem w sklepie zoologicznym o czerwoną i starą, dojrzałą rybkę bojownik. Niestety, okazuje się, że czerwone, owszem są, ale starych nie ma. Kupiłem więc młodą, mniejszą od poprzedniej rybki i gdy rodzice ją zobaczyli, od razu się zorientowali, że rybka została podmieniona, co pociągnęło za sobą pewne nieprzyjemności. Na pewno jednak problem ten nie dotyczy iPhone'a 5 czarnego, możemy zatem go śmiało gubić i kupować nowe, identyczne egzemplarze.

Kupując nowego iPhone'a po zagubieniu starego nie pomylcie go z iPadem (bo skończy się to tak, jak z rybką bojownik - wasi rodzice się zorientują)


Ocena: 10/10 (dochodzą sms-y od obu płci, przynajmniej w egzemplarzach mojej kolegi, a miał już dwa)

czwartek, 29 sierpnia 2013

Żabka Polska sp. z o.o. Grupa Żywiec

karolusek feat. adam mickiewicz

Co jest lepsze niż jedno piwo? Sześć piw – ktoś odpowie. Do niedawna też tak myślałem, jednak rzeczywistość potrafi zweryfikować nawet najbardziej przemyślane sądy. Zaczęło się niewinnie – wieczorne spotkanie z kolegą w środku tygodnia, na chwilę, na kawę. Widmo piwa unosiło się jednak nad miastem, nie wiedzieć kiedy i czemu, wiedzeni tajemniczym syrenim śpiewem, którym okazał się jakiś kolejny letni hit, znaleźliśmy się w sklepie Żabka. Wyjęliśmy z lodówki płynne złoto w postaci najtańszych piw i niczego się nie spodziewając, podeszliśmy grzecznie do kasy. Ekspedientka była uśmiechnięta i w świątecznym nastroju, co wydało mi się podejrzane w tym dniu powszednim, ale uznałem, że to ładna pogoda i nasze pogodne lica tak pozytywnie ją nastawiły do świata. Nagle jednak z ust jej padło: „chłopcy, jaki będzie wynik?”. Z niepokojem spojrzeliśmy sobie z kolegą w oczy, próbujemy mieć dobrą minę do złej gry (jak bardzo złej, okaże się wkrótce), w końcu on znajduje, jako ten bystrzejszy i bardziej elokwentny, odpowiedź: „wiadomo, nasi”. Po wyjściu szybka burza bezmózgów, nagłe olśnienie, powrót wypartego, i rzeczywiście, coś mówili w radiu, dzisiaj o awans do Ligi Mistrzów gra drużyna, której nazwa zaczyna się na L. Nic to, mówimy sobie, trzeba tylko uważać bardziej na ulicy, poza tym mamy dwie godziny spokoju, bo mecz dopiero się zaczyna i potencjalni mordercy zajęci są kibicowaniem albo mordują się w własnym gronie. Wypijamy więc jedno piwo w pobliskich zaroślach, wracamy po drugie. By nie burzyć ekspedientce jej wizji świata i nie wyjść na niekibiców, podczas czekania w kolejce sprawdzamy w telefonie aktualny wynik meczu, a następnie zdajemy pani krótką fejkową relację na żywo, omawiamy widzianą przez nas oczyma wyobraźni (Methinks, I see... where?/In my mind's eyes) sytuację na boisku, dzielimy się nieistniejącymi odczuciami i emocjami. Wracamy jeszcze trzy razy, bo chcę, żeby pani było miło i była dobrze poinformowana, poza tym emocje meczowe rosną, aż w końcu sam w nie uwierzyłem. Po czwartym piwie nagle znów te syreny śpiewają, tym razem męskim basem piosenki kibicowskie, mnie nie ma kto przywiązać do słupa, i idę, tzn. idziemy, prosto do najpodlejszego lokalu, tam gdzie transmisja, tam gdzie prawdziwe emocje, które chciałem poczuć, bo dość miałem tych udawanych. A tam mężczyźni: prawdziwi, z piwem, transmisją i emocjami. Co prawda do końca meczu zostało 5 minut, niewiele też widziałem na ekranie, bo ciężko było mi się skupić, ale zdążyłem to wszystko poczuć, a do tego, aby biesiady stało się zadość, zamówiłem frytki i  dokupiłem kolejne piwo. Po meczu jeszcze jedno, by emocje ostudzić. Tak oto pierwszy raz w życiu zobaczyłem mecz drużyny na L. Shit happens.

Polały się łzy me czyste, rzęsiste
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i durną,
Na mój wiek męski, wiek klęski;
Polały się łzy me czyste, rzęsiste...

niedziela, 25 sierpnia 2013

Unibail-Rodamco

Cześć! Dokonam teraz na własny użytek i dla dwóch i pół osób, które tu zaglądają, analizy porównawczej, a właściwie wielkiego testu warszawskich centrów handlowych. Kryterium ich doboru jest subiektywne, wynika z moich doświadczeń, gdyż tak się moje życie ułożyło, że akurat w tych trzech czasem bywam. Aby jednak zachować pozory obiektywizmu i być wiernym metodzie naukowej znalazłem dla nich wspólny mianownik – wszystkie te przybytki mają tego samego właściciela (dociekliwym podpowiem, że jego nazwę można znaleźć w tytule tego wpisu). Mój stosunek do owych centrów jest dość nietypowy, gdyż nie jestem typowym klientem, który je odwiedza, by coś kupić/przymierzyć/sprawdzić/spotkać się z kimś. Pojawiam się w nich zwykle sam, w weekendy, niemal zawsze na kacu, około południa. Nigdy nic nie kupuję, chyba że jakąś gazetę, ale to się nie liczy, bo ją można kupić w wielu innych miejscach. Oglądam za to za każdym razem smartfony, klocki lego i żółwie stepowe. Nie planuję w najbliższym czasie zakupu żadnej z tych rzeczy, żółwia też nie, oglądanie ich nie ma żadnego celu, poza estetycznym doznaniem i wspominaniem dzieciństwa (kiedyś bardzo interesowałem się rynkiem telekomunikacyjnym i miałem dużo klocków i dwa żółwie). To wszystko sprawia, że mogę być wiarygodnym i obiektywnym recenzentem centrów handlowych o trzeźwym (albo już niemal trzeźwym) spojrzeniu. Dość jednak o mnie, koniec z tym przydługim wstępem, przejdźmy do meritum.


Złote Tarasy

Wbrew nazwie nie ma tu wcale złotych tarasów, ani nawet złotych klamek, co już na wstępie rozczarowuje. Ponadto w Kakadu są najdroższe żółwie (cena wyższa aż o 200 zł  w porównaniu do sklepów Kakadu w pozostałych centrach handlowych). Cieszy firmowy sklep Lego, ale co z tego, skoro jest wielkości kiosku Ruchu i gdy wejdą do niego dwie osoby + sprzedawczyni robi się bardzo tłoczno i nieprzyjemnie. Smyk jest natomiast zdecydowanie za duży, małe dzieci łatwo mogą się w nim zgubić (znów zatem myląca nazwa, nie jest to sklep dla smyków). Na koniec największa, powszechnie znana bolączka tego centrum handlowego: w głównym wejściu drzwi obrotowe nie obracają się automatycznie! Co prawda bliskość Dworca Centralnego powoduje, że dużo osób się tu kręci, więc niby ma kto tymi drzwiami kręcić, ale niesmak pozostaje.

Plusy:
- brak

Minusy:
- zawyżone ceny żółwi stepowych w Kakadu,
- mylące nazwy,
- parę lat temu nie uznano mi reklamacji spodni zakupionych w jednym z tutejszych sklepów,
- stacja kolejowa niby blisko, ale aby do niej się dostać, trzeba najpierw pobłądzić w podziemiach, przy których labirynt Minotaura to nic, można też wyjść na dwór, wtedy od razu widać dworzec i wiadomo gdzie iść, istnieje jednak ryzyko zmoknięcia, rozwiania włosów albo tego i tego, gdy pada i wieje, a zwykle te zjawiska idą w parze,
- DRZWI!!!

Ocena: 1/10


Arkadia

To centrum handlowe dla bogatych mieszkańców pobliskich apartamentowców, jeszcze bogatszych turystów z Japonii i bogatych duchem uczniów znajdującego się nieopodal liceum im. Aleksandra Fredry, do którego miałem okazję uczęszczać dawno temu. O tym, że Arkadia jest skierowana do klientów premium, świadczą duży wybór oliwek i serów w Carrefourze oraz uchwyt na parasolki przy umywalkach w łazience męskiej. O tym, że Arkadia jest skierowana do uczniów liceum im. A. Fredry świadczy to, że znajdują się w niej aż dwie restauracje McDonald’s (jedna jest ukryta w Carrefourze, obok dużego wyboru oliwek i serów, co pozwala zapoznać się bogatym mieszkańcom pobliskich apartamentowców i turystom z Japonii z uczniami Fredry, ale nie robią tego). W Kakadu są przystępne ceny żółwi, a do tego zobaczyć tu możemy piękne ptaszki, kryjące się pod nazwą Amadyna Wspaniała. W tym przypadku, w przeciwieństwie do Złotych Tarasów, nazwa nie jest myląca, te ptaszki naprawdę są wspaniałe, ostatnio spędziłem przy nich z koleżanką około 10 minut, podczas których wypytywaliśmy się pracowniczki sklepu o ich zwyczaje itp. Co prawda pani nic prawie o tych ptaszkach nie wiedziała i nie pozwoliła nam robić im zdjęć, ale za to ładnie się uśmiechała, poza tym była zmęczona, a w ogóle to nie musi wszystkiego wiedzieć. Mówi się, że Arkadia to ulubione miejsce galerianek i sponsorów, że sponsoring, że doładowania karty orange, ale po pierwsze, wydaje mi się, że nie jest to zjawisko masowe (choć na pewno nie można go bagatelizować, to poważny problem społeczny), a po drugie na pewno nie dotyczy to bogatych mieszkańców pobliskich apartamentowców, ani turystów z Japonii, ani tym bardziej uczniów liceum im. A. Fredry. Warto odnotować, że sama nazwa tego centrum handlowego też nie jest myląca, bo to prawdziwy raj dla wspomnianych tu wielokrotnie grup społecznych i narodowości. Miłośników kolei, do których się zaliczam, zmartwi fakt, że najbliższa stacja kolejowa znajduje się aż 500 m od Arkadii, niezbędny jest zatem krótki spacer, podczas którego można zmoknąć lub wpaść pod samochód.

Plusy:
- wymieniłem

Minusy:
- o uchwyt na parasolkę w łazience męskiej można zaczepić spodniami, co może spowodować ich lekkie naderwanie, a jeśli kupiliśmy je w Złotych Tarasach, to reklamacja nie zostanie uznana,
- największa odległość do stacji kolejowej

Ocena: 5/10


Centrum Handlowe Warszawa Wileńska

Najlepiej mi znane, za każdym razem jednak zaskakuje. Wielkomiejski, wystylizowany, modny korpoludek lub freelancer, gdyby przez przypadek tu się znalazł, ale się nie znajdzie, na widok przeciętnego klienta tego centrum mógłby uznać, że się znalazł (czyli jednak może się znaleźć, ale potencjalnie, i nie tu, ale w wyobraźni) na innej planecie. Dotychczas myślał, że ci wszyscy ludzie są już dawno zamknięci w rezerwacie dla ofiar stylówki i transformacji ustrojowej (ang. fashion victim i łac. homo sovieticus), a jednak nie! Oni wciąż na wolności i wciąż kupują, du ju bilif it! Nie ma co się jednak dziwić ich kontrowersyjnym ubiorowym wyborom, dużo czasu zajmuje im bowiem podróżowanie pociągiem, bo tak się składa, że większość owych klientów to dojeżdżający z odległych mniej lub bardziej małych miejscowości (jestem jednych z nich, my wszyscy jedziemy na jednym wózku w niejednym wagonie, co prawda udałem się na emigrację wewnętrzną, ale tak, jestem jednym z nich, dlatego tyle we mnie empatii). Gdy dojeżdża się z daleka, trzeba wcześnie wstać i nie ma czasu na odpowiednie przygotowania, poza tym w pociągu można się ubrudzić, lepszy ciuszek lepiej zostawić na inną okazję. Niezależnie od tego kim jesteś, widok większości klientów tego centrum handlowego wzbogaci twoją wiedzę o świecie i odmiennych kulturach, mamy tu zatem antropologiczny naddatek. Smyk nie jest tu ani za duży, ani za mały, jest w sam raz dla naszego braku pociech. Poza tym tutaj, w porównaniu do Złotych Tarasów, a tym bardziej Arkadii, do pociągu będziemy mieli najbliżej i bezpiecznie się do niego dostaniemy, bo wjeżdża on do samego centrum handlowego.

Plusy:
- po znalezieniu się w bezpiecznej odległości od CH Wileńska świat wydaje się piękniejszy, a do tego nic już nas na nim nie zaskoczy

Minusy:
- brak

Ocena: 10/10


Podsumowanie

Cieszy mnie nieoczekiwana wygrana niepozornego i często niedocenianego centrum handlowego. Wśród swoich konkurentów to junior, bo jest najmniejsze, a zarazem senior, bo najstarsze. Można powiedzieć też, że jest jak kompas, bo wskazuje konkurencji drogę do doskonałości, a ponadto łączy w sobie elementy:
- wschodu, bo w nazwie ma Wilno, a kiedyś stąd można było pojechać nawet do Petersburga,
- zachodu, bo można tu zachodzić wielu do sklepów zachodnich marek,
- północy, bo nawet po północy można wejść do części budynku, gdzie są kasy biletowe i automaty z napojami, jest to zatem najdłużej otwarte centrum handl. w Polsce, a może i na świecie,
- południa, bo przy bocznym wejściu wielu przedstawicieli mniejszości romskiej przybyłych z południa Europy oferuje tradycyjne stroje i zabawki w korzystnych cenach.
Już niedługo tuz obok wejścia głównego powstanie stacja metra, z CH Wileńska będzie zatem nie tylko najbliżej do pociągu, ale także do wagonu kolei podziemnej, co jest kolejnym ewenementem na skalę krajową, a może i światową. Ponadto w jednym z tutejszych kiosków są, a przynajmniej kiedyś były, tańsze niż gdziekolwiek indziej papierosy, a nawet jeśli ktoś zapomniał ich kupić, to zaraz po wyjściu może spotkać wielu sprzedawców oferujących jeszcze tańsze papierosy trzymane dla zachowania ich właściwości smakowych w specjalnych czarnych reklamówkach (rusofilów z pewnością ucieszy cyrylica na opakowaniach tychże jeszcze tańszych papierosów). Centrum to dalekie jest od snobizmu, elitaryzmu i licealizmu Arkadii, obce są mu także zakłamanie i drożyzna Złotych Tarasów. To tu jest prawdziwa Polska.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Frito-Lay Lorenz Bahlsen Snack-World Vision Express Optyk Studio

Nie tak dawno, na uroczystości rodzinnej, zwróciła moją uwagę wypowiedź na temat chipsów osoby nimi się zajadającej, a brzmiało ona, ta wypowiedź: „chipsy to łakome są”. Bardzo mnie to ubawiło, przyznam, perełek językowych i obyczajowych podczas tej uroczystości było więcej, jednak to zdanie szczególnie zapadło mi w pamięć. Moja pamięć została odświeżona dzisiaj, podczas wizyty u optyka, gdy usłyszałem panią przymierzającą okulary, która stwierdziła, że „te okulary szczupłe są”. Niezwykle podoba mi się idea uniewinniania podmiotu, którą ci ludzie nieświadomie wcielają w życie. Proponuję więcej takich sformułowań:

- wódka to pijana jest

- telefon to rozmowny jest

- ta sukienka to gruba jest 

Przychodzi mi do głowy tytuł książki Musila, „Człowiek bez właściwości”, ale jej nie czytałem, więc nic to.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Nike Adidas Reebok

Postanowiłem zacząć biegać, by: mniej palić, zapomnieć o obsesjach, dbać o zdrowie (efekty: palę zdecydowanie mniej, zapomnieć zupełnie pomógłby mi tylko alzheimer, a zdrowie ten tylko się dowie). Podczas biegu przeszkadzają mi: lęk przed kleszczami podczas leśnych odcinków, lęk przed ludźmi podczas odcinków powiedzmy miejskich, za duży i za ciężki odtwarzacz mp3 i takiż telefon (prozaiczne to zatem przeszkody, do przeskoczenia i, ach tak, brawo, do przebiegnięcia). Bieganie daje mi: satysfakcję, błogość, kontakt z wszechświatem + kąpiel pod prysznicem nabrała nowego wymiaru (od 9 lat się nie zmęczyłem ani nie spociłem, zapomniałem jak to jest). Ponadto chcę chodzić na basen i grać znów w siatkówkę, w minimalnym wymiarze godzin i zaangażowania, ale jednak. Może na siłownię nawet bym się wybrał, gdyby nie zabójcza dosłownie i w przenośni dawka testosteronu tam obecna. Próbuję ułożyć sobie życie z klocków lego seria sport.

PS: W gimnazjum miałem bardzo dobre wyniki w teście Coopera, a w którejś klasie podst. zająłem 16. miejsce w powiecie w biegu na 1000 m, zanim to było modne (musiałem się usprawiedliwić).

piątek, 9 sierpnia 2013

British Petroleum

Dzisiaj na stacji benzynowej BP byłem świadkiem niecodziennego dla mnie wydarzenia. Stanąłem w kolejce do kasy, by kupić gazetę Lub Czasopisma, a przede mną był pan w wieku średnim, w stroju roboczym acz schludnym, mąż i ojciec zapewne, najzwyczajniejszy człowiek, jakby napisała Jellinek - niktoś. Gdy nadeszła jego pora kolejkowa, najzwyczajniej w świecie chciał zapłacić za benzynę i poprosił prawdopodobnie o papierosy. W chwili gdy kasjer się odwrócił, by zadość uczynić prośbie płacącego pana, ten, nie spuszczając wzroku z kasjera, prawą ręką, dyskretnie, choć nieporadnie, ze stojaka z gumami do żucia i landrynkami w pudełku wziął w garść te drugie i szybko schował do kieszeni. Ja w garść nie wziąłem siebie i oniemiały w konfuzję wpadłem. Czy zwrócić uwagę panu? Czy donieść kasjerowi? Ignorować? Z jednej strony odpowiedzialność, ład społeczno-prawny i moje poczucie obowiązku obywatelskiego. Z drugiej dyskretny urok anarchii i podkopywanie kapitalizmu przez tego pana nieświadomie dokonywane, jego odwet na koncernie BP za wyciek ropy w Zatoce Meksykańskiej, który miał miejsce w 2010 roku (rana zatem świeża i niezabliźniona).  Czy tego pana potraktować jako pożytecznego złodzieja w dziele globalnej redystrybucji dóbr? Czy jest on jednak tylko potwierdzeniem tezy o banalności zła i dowodem na to, że każdy człowiek jest potencjalnym nazistą?
Nie zareagowałem, bałem się, umyłem ręce, kupiłem gazetę.