sobota, 1 listopada 2014

In memoriam Koszka

Nie odwiedziłem dzisiaj żadnego cmentarza, ale sprawy ostateczne i pamięć o zmarłych bliskich są dla mnie ważne, dlatego chciałbym w tym szczególnym dniu przypomnieć moją kotkę, zmarłą śmiercią tragiczną pod kołami samochodu kilka miesięcy temu. Koszka, bo tak się nazywała, przez całe swoje kilkuletnie życie miała wszystko gdzieś. Interesowała się jedynie stanem pożywienia w swojej misce i wciąż szlajała  po nocach z przypadkowo poznanymi kotami (dopóki nie została wysterylizowana), ale i tak ją uwielbiałem, tym bardziej, że taki model życia jest mi bliski. W wolnych chwilach nosiłem ją na rękach, śpiewałem piosenki i opowiadałem historyjki po rosyjsku (była moim zdaniem rosyjskojęzyczna, bo miała intensywny kontakt z kotami sąsiadki Ukrainki). Koszka odwzajemniała się rozkosznym mruczeniem, a także tajemniczym spojrzeniem brązowych oczu, lekko pogardliwym, bo wydaje mi się, że miała mnie za frajera. Osierociła swoją córkę, Kikę, która jednak nic sobie z tego nie robi, ponieważ od najmłodszych lat cierpi na chroniczną depresję i nie obchodzi jej ani miska z jedzeniem, ani kocury, ani śmierć matki. Kika zapewne nigdy nie podzieli losu Koszki, bo nigdzie nie wychodzi. 

Trzeba było siedzieć na dupie, Koшko. Tęsknimy.

Koszka (?-2014)

czwartek, 24 lipca 2014

Dom dobry

Udało mi się wyrwać w końcu z podłego miasteczka, którego nazwy przez litość nie wspomnę, domu niewoli. Od lat postulowałem zrównanie go z ziemią, spalenie lub chociaż przebudowanie w jedno wielkie centrum handlowe lub bazar. Nie starczyło mi niestety cierpliwości, żaden kataklizm ani szalony inwestor-wizjoner się nie chcieli tego miejsca nawiedzić. W obliczu alternatywy albo ono, albo ja, pokornie je opuściłem, życząc mu sczeźnięcia lub chociaż morowej zarazy. 

Jako samowolny wygnaniec azyl znalazłem w ciasnym, ale własnym (powiedzmy) pokoju. Znany ze swojego zamiłowania do estetyki wnętrz, a raczej jej braku, chciałbym zaprezentować czytelnikom jak się nie urządzić. Porad wnętrzarskich jeszcze tu nie było, czas to nadrobić.



Szafa tekstylna z Biedronki znakomicie komponuje się kolorystycznie z tekturowym biurkiem. Biurko łączy funkcję szafki na książki, bo pierwotnie nią było. Swoją drogą to jedyna taka szafka na świecie, jest bowiem autorskim dziełem koleżanki. Otrzymałem ten unikat od niej w spadku, bo choć żyje i ma się dobrze, to pełno jej, a jakoby nikogo nie było.




Jednoosobowe łóżko jest praktyczne i nie zajmuje wiele miejsca, ma jednak pewne mankamenty. Pomijam materac o grubości gąbki do zmywania naczyń. Kłopot w tym, że przy każdym gwałtownym ruchu wypada jakaś deska z tzw. stelaża. Nie polecam sypiania na takim łożu amatorom nocnych igraszek, ale tak urządzony pokój mogą odwiedzić co najwyżej karaluchy, więc można spać spokojnie, w pojedynkę.




Widok z okna na biurowce, drogie hotele i ekskluzywne apartamentowce przynosi refleksję o marności rzeczy świata tego i paradoksalnie może utwierdzać w postawie antykonsumpcyjnej i antysystemowej. Polecam osobom utożsamiającym się z Sokratesem, który podobno spędzał wiele czasu na targu, ale nic nie kupował, chciał bowiem tylko zobaczyć, ile sprzedaje się rzeczy niepotrzebnych mu do życia.

Jeśli macie naturę samotnika, lubicie napój energetyczny Be Power z Biedronki i znudziły wam się meble z Ikei, taki pokój jest dla was. Moim kosztem wiecie już jak urządzić się małym kosztem.

czwartek, 29 maja 2014

Lana Del Rey – życie i twórczość

1. Życie

Dzisiaj przedstawię Państwu sylwetkę znanej amerykańskiej piosenkarki, Lany Del Rey. Ta młoda artystka mierzy wysoko (1,69 cm), szczupły jest jej dorobek płytowy (54 kg), sposobem czesania włosów wchodzi w buty Brigitte Bardot (EU 38), a zdaniem niektórych krytyków przenosi współczesną muzykę pop w inne wymiary (86-61-82 cm). Bije się w pierś (32 A – naturalne) i przyznaje do operacji plastycznej swoich ust.

Tyle o sylwetce, przyszedł czas na omówienie kreacji bohaterki w mediach. Jak sama przyznaje, najlepiej się czuje w blue jeans, white shirt, czasem można ją spotkać w swetrze z angory (79,90 zł).

Z dziennikarskiego obowiązku dopowiem, że Lana born to die 21 czerwca 1986. Wszystkie te dane zaczerpnąłem z jednej z głupszych stron, jakie widziałem w życiu, www.wymiarygwiazd.pl. Molom internetowym polecam jej lekturę na jesienne wieczory.

2. Twórczość

Chyba każdy ma swoje muzyczne guilty pleasure, nie jestem pod tym względem wyjątkowy, za to wyjątkowy jest obiekt mojej niezdrowej fascynacji – skromna a zdolna dziewczyna imieniem Lana. Bywają w naszych relacjach gorsze okresy, czasem nie mogę jej w ogóle słuchać, mówię: zmień płytę, ona wtedy nagrywa nową, lepszą (LP – Ultraviolence, 2014) lub chociaż epszą (EP – Paradise, 2012), i wracamy do siebie, a więź zacieśnia się jeszcze bardziej.

3. Antropologiczne ujęcie

Żyjemy w kulturze cytatów, zapożyczeń, fragmentów i klonów, słowem – w kulturze remiksu. Otaczające nas obrazy są symulacją, znak stracił swój referencyjny charakter, nie skrywa za sobą rzeczywistości, lecz to, że rzeczywistość nie istnieje. Lana Del Rey może uchodzić za kanoniczną egzemplifikację tych ponowoczesnych diagnoz filozoficzno-antropologicznych. Wszystko jest u niej ściemnione: biografia, wizerunek, włosy, cera i instagramowo-jutubowe teledyski. Wszystko jest zapożyczone: stylistyka lat ’60, topos dziewczyny z sąsiedztwa, fryzura à la Bardotka, usta kaczki dziwaczki. W pierwszych wywiadach opowiadała o swoim biednym dzieciństwie spędzonym w przyczepie kempingowej, a okazało się, że jest córką milionera handlującego domenami internetowymi, który od początku łożył duże kwoty na rozwój jej kariery. Twierdziła, że teledyski tworzy metodą do-it-yourself, i rzeczywiście pierwszy klip, do piosenki Video Games, wygląda jakby był nakręcony za 2 złote i zmontowany w Windows Movie Makerze. Prawda jest taka, że stał za nim sztab marketingowców, a tyle w nim przypadkowości i amatorstwa, co w wielkich hollywoodzkich produkcjach.

Bardzo cenię w Lanie jej autentyczność w nieautentyczności, ona przynajmniej nie udaje, że nie udaje. To, że jest na ustach wszystkich, zawdzięcza nie tylko swoim charakterystycznym ustom. Jej piosenki są naprawdę udane i łączą ludzi ponad podziałami, mi na przykład pozwalają odnaleźć wspólny język z uczennicami gimnazjów i liceów.


niedziela, 11 maja 2014

Podróż za jeden grymas

Wolę polskie gówno w polu,
Niż fijołki w Neapolu.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer


Dziś wpis podróżniczy, bo podróżowałem, i to nie byle gdzie, bo do Berlina. Miał powstać z tej wyprawy reportaż, ale nie powstanie, ponieważ stolica Niemiec tak biła po oczach bogactwem, że mnie bolały i prawie nic nie widziałem, ponadto tak zaparła mi dech w piersiach, że nie mogłem mówić płynnie po angielsku i wniknąć w lokalną społeczność. Najwidoczniej nie przygotowałem się odpowiednio do wycieczki. Myślałem, że za przewodnik najlepiej posłuży mi  piosenka Where Are We Now, w której David Bowie wspomina ważne dla niego berlińskie miejsca. Złym jednak okazała się wyborem, bo utwór to posępny i melancholijny, i taki też wydawał mi się Berlin przez cały wyjazd. Aby Wam, drodzy moi, Berlin nigdy się taki nie wydał i abyście w nim za dużo nie wydali, polecam lekturę poniższego poradnika dla niedzielnych podróżników, do którego dołączam gratis słownik niemiecko-polski.


Kosten

Pierwsze z czym musi się zmierzyć w Berlinie Polak zarabiający w PLN, to ceny. Mimo że odżywialiśmy się śmieciami z ulicy, piliśmy alkohol z porzuconych niedopitych butelek, jeździliśmy metrem na gapę i kradliśmy bułki z hostelowej stołówki, to i tak ciężko było domknąć codzienny budżet. Jedyne co można zrobić, to nie przejmować się i na swój prywatny użytek ustalić sztywny kurs wymiany walut 1 € = 1 zł. Nagle przestanie nam przeszkadzać wejście do klubu za 15 € (15 zł) i małe piwo w tymże klubie za 5 € ( 5 zł). Skoro już o alkoholach mowa, to z piw polecam Pilsatora (pol. Pulsator) za 0,80 €, a wódkę polecam wziąć z Polski, bo ta miejscowa, Gorbaczow, jest niepijalna. W Berlinie trzeba dużo pić, żeby podtrzymać stereotyp Polaka pijaka (warto też coś ukraść).



Kunst

Jeśli ktoś chce zaoszczędzić i nie nudzić się w ciągu dnia, polecam zakup 3-dniowego karnetu na muzea. W nich jest ciepło, ładnie i nie trzeba jeść ani pić, bo można nasycić się sztuką. Odradzam odwiedzanie Muzeum Pergamońskiego 2 maja 2014 roku, bo tego dnia stoi się w kolejce do wejścia 3,5 godziny w deszczu i wichurze. Dla znajdujących się tam Bramy Isztar i Ołtarza Zeusa warto jednak postać, ponieważ to ważne postacie. Nie dajcie się zwieść nazwie znajdującego się obok Neues Museum (Nowe Muzeum), bo tak naprawdę są tam niemal wyłącznie eksponaty ze starożytnego Egiptu. Tradycjonalistom polecam Alte Nationalgalerie (Stara Galeria Narodowa) – jest tam duża sala z tak lubianymi przez nas francuskimi impresjonistami, są też zabawne obrazy niemieckich naturalistów i realistów:

 


Kommunikation

Na dworcu Zoo trzeba uważać na dzieci.


W McDonald's spotkajmy się

Osoby tęskniące za Polską powinny się wybrać do dowolnej berlińskiej restauracji McDonald's, gdzie stołują się niemal wyłącznie nasi krajanie. A jeśli ktoś wręcz usycha z tęsknoty i nie może wejść w berliński rytm, niech po prostu wróci do ojczyzny – tu się i napije, i potańczy. W Polsce jest tanio, dobrze i mówi się po polsku. 


***************************************************************
Darmowy słownik niemiecko-polski:

Kebab dürüm – w picie
Jägermeister – do picia
Wodka Gorbatschow – pic na wódę
Pizza – po piciu


***************************************************************
Wideoprzewodnik po Berlinie:


sobota, 26 kwietnia 2014

Nie bój się, Jaguś! Nikto nie widział, nie bojaj się.

Wiele osób myśli, że internet jest taki duży, taki wow, taki beztroski, taki anonimowy. Zaskoczę te osoby i powiem otwarcie: nie jest. I tak na przykład w Izraelu niewierzący, którzy podawali się za ortodoksów, by w tym celu uniknąć obowiązkowej służby w armii, a nieroztropnie zostali oznaczeni na fejsbuku na zdjęciach z imprez w szabat, otrzymali w końcu dar powołania, ale do wojska. Mamę małej Madzi zgubiły podczas procesu m.in. zapytania w wyszukiwarce Google w rodzaju  "jak zabić bez śladów", czy też "zasiłek pogrzebowy niemowlaka", choć więcej zapytań nasuwa postawa mediów wobec tej sprawy. Nieprzyjemności spotkały też dyrektorkę Teatru Ósmego Dnia, Elżbietę Wójciak, która po wyborze Bergogolia na papieża napisała na fejsbuku: „no i wybrali ch..., który donosił wojskowym na lewicujących księży”. Tłumaczyła później, że swoje refleksje opublikowała na prywatnym profilu i nie miało to być upubliczniane. Najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy, że równie dobrze mogłaby napisać to zdanie na swoim prywatnym czole, choć według mnie dużo lepiej by zrobiła, gdyby zamiast palnąć głupotę w internecie, po prostu palnęła się w to czoło. Niedawno projektant mody, niejaki Łukasz Kamiński vel Sagi Narkis, umieścił na fb swoje zdjęcie, na którym symuluje sikanie na pomnik polskich powstańców. Internauci nie poszli jego urynowym śladem i nie zlali tej prowokacji, zalali za to profil nieszczęśnika głosami oburzenia. Nie pomogły ani tłumaczenia, że tak naprawdę miał ręce złożone do modlitwy, ani publikacja zdjęcia, na którym przed owym pomnikiem klęczy. Internet podobnie jak bigos wszystko przyjmuje, ale w przeciwieństwie do bigosu niczego nie wybacza, za to z pewnością bigosu narobił wyżej wspomnianym osobom. Przykłady można jeszcze mnożyć, ale nie lubię matematyki, więc wystarczy.

Żyjemy w cyfrowym panoptykonie, na dobre i na złe znajdę wreszcie (a raczej nas znajdą) czy tego chcesz czy nie moje szczęście. Nie miałem tej świadomości za młodu i zdarzało mi się pisać w internecie różne skandaliczne rzeczy, na przykład na prowadzonym w gimnazjum blogasq. Naiwnie sądziłem, że po jego skasowaniu wiele lat temu moje nastoletnie wynurzenia przepadły w e-czeluściach. Płonne to były nadzieje. Okazało się, że internetowe wpisy nie płoną, istnieje bowiem serwis archive.org, gdzie przechowywane są wszystkie strony www świata, również te, które ujrzały światło dzienne, a nie powinny. Pożytek z mojego odkrycia jest taki, że mogę nakreślić  obraz młodzieńca, którym byłem i przywołać wyparte. Pozwoliło mi to także uświadomić sobie, że co do istoty się nie zmieniamy, pewne cechy charakteru i słabości mimo upływu lat nie znikają. Do dziś pozostała mi na przykład fascynacja nowymi technologiami i ciałami – dziewcząt i pedagogicznym. Oto fragment wpisu z 2003 roku:
"Przyniósł jeden eloziom telefon z aparatem i teraz robimy hardkorowo zdjęcia nauczycielom i dziewczynom z klasy".
Niewola konsumpcjonizmu + problem nietypowych warunków fizycznych + upodobanie do sportu rekreacyjnego również nie przeminęły:
„A tak w ogóle to mam za mały rower! Muszę zakupić nowy, ale moi rodzice nie mają czasu ze mną pojechać do M1 rozejrzeć się za jakimś konkretnym bajkiem”. 
Podobnie rzecz się ma z niechęcią do niewydarzonych hollywoodzkich megaprodukcji:
„W poniedziałek na Matriksie: Reaktywacji z całą klasą byliśmy w multikinie. Ile ja czekałem na ten dzień! booosz... tylko zmarnowałem czas, jaki poświęcałem na oczekiwanie! Ten film to straszny shit. Nudny i w ogóle bez sensu”. 
Nie ustały również problemy w relacjach z rodzicami:
„Niedługo zebranie, będę musiał powiedzieć mojej matce jakie to mam super oceny z matmy, fizyki, chemii… Będzie jazda. Ciekawe jakie kary mi wymyśli… pewnie się obrazi i zabroni siedzenia w necie”. 
Po latach muszę uznać postawę mamy za słuszną, bo gdyby częściej zabraniała mi „siedzenia w necie”, to publikowałbym mniej głupot. Te zakazy powinna wprowadzać mi do tej pory, bo nadal nie umiem powstrzymać się przed pisaniem bzdur w internecie, a ten wpis tego dowodem.

sobota, 8 marca 2014

Anonimowi Sprzedawcy Maszyn

Nazywam się Karol i jestem sprzedawcą maszyn do szycia. Nie uzależniłem się od ich sprzedawania, ale za to jestem uzależniony od gospodarki rynkowej i sytuacji rodzinnej. Nienawidzę tego robić, o maszynach wiem tyle co nic, nigdy nie przeszyłem nawet centymetra materiału, a jeśli chodzi o umiejętności handlowe, to potrafię jedynie zaprzedawać swoje ideały. Sabotuję swoja pracę, zniechęcam klientów i mówię przykre rzeczy o sprzęcie AGD.

Ktoś powie, ze zły to handlowiec, co własną branżę kala i swoim zajęciem pogardza. Temu komuś chciałbym oznajmić, że bycie antysprzedawcą jest dla mnie powodem do dumy, gdyż wpisuje się w bogatą tradycję działań kontrsystemowych. Wielu wybitnych przedstawicieli świata nauki podważało fundamentalne założenia dziedzin, którymi się zajmowali. Wystarczy wspomnieć o Rolandzie Barcie, autorze Śmierci autora, czy też o zapoczątkowanym w latach 60. nurcie antypsychiatrii i Michaelu Foucaulcie z jego Historią szaleństwa. Ich wywrotowe idee przeorały dyskurs nauk humanistycznych. Ja nie mam aż takich ambicji, ale chciałbym przeorać przynajmniej swoją świadomość i zaprzestać bolesnej dla mnie działalności handlowej.

Nie chcę jednak poprzestać na lamentowaniu i złorzeczeniu, dlatego zadbam o to, by wpis ten miał również wartość merytoryczną. Coś niecoś z tego kilkuletniego sprzedawania mi w głowie zostało, dlatego podzielę się swoją ułomną wiedzą. Nie będę przy tym ukrywał niewygodnej dla niektórych prawdy. Być może popsuję komuś nastrój i zburzę jego światopogląd, ale ktoś w końcu musi obalić mity, jakimi obrosły maszyny do szycia. 

Wszyscy myślą, że maszyny firmy Łucznik są produkowane w Polsce. Drogie misiaczki, bad news, w Polsce od 15 lat nie powstała żadna maszyna, chyba że z popiołów. Wszyscy myślą, że za 300 zł kupią maszynę „dobrą dla początkujących” i „wystarczającą do użytku domowego”. Z przykrością zawiadamiam, że nie są dobre dla początkujących, ani dla nikogo innego, może poza entuzjastami chińskiej myśli technicznej. Do użytku domowego jak najbardziej się nadają, ale pod warunkiem, że nie zostaną nigdy włączone, a służyć będą wyłącznie jako element wystroju wnętrz. Z tym również może być problem, ponieważ dwa najpopularniejsze modele są na bakier z wszelkimi kanonami piękna  – jeden ma nadrukowane tribale, a drugi motylki:


Gdyby Susan Sontag je widziała, na pewno wspomniałaby o nich w Notatkach o kampie.

Na koniec piosenka dająca pewien promyk nadziei, jakkolwiek nikły. Okazuje się, że produkty AGD mogą być inspirujące, a jednocześnie dają poczucie bezpieczeństwa:


czwartek, 16 stycznia 2014

Raport z oblężonego miasta

Przedmiotem niniejszej rozprawy będzie pewna niewielka podwarszawska miejscowość, w której mam nieprzyjemność mieszkać i którą mam przyjemność nienawidzić. Otwarcie mówię o swoich uczuciach, by czytelnik docenił heroiczną próbę zmierzenia się z trudnym dla mnie tematem. W zasadzie wpis ten powinien być potokiem bluzgów lub co najmniej ostrą satyrą z większą lub mniejszą domieszką bluzgów, ale to byłoby za łatwe, to każdy umie. W powściągnięciu emocji pomocne mi będzie sięgnięcie po formę wpisu encyklopedycznego z Wikipedii.


Informacje ogólne:

Wołomin – miasto w woj. mazowieckim, siedziba powiatu wołomińskiego […]. Według danych z 30 czerwca 2012 r. miasto miało 37 528 mieszkańców.


Gastronomia:

W mieście znajduje się kilka mniejszych i większych restauracji. Dominują kuchnie chińska, wietnamska i turecka, gdyż mieszkańcy są otwarci na odmienne kultury, ale tylko w dziedzinie gastronomii. Najczęściej wybierana potrawa to tajemniczo brzmiący barannaostrejbułce
Nocne życie koncentruje się w kilku pubach. Każdy z nich ma szeroką ofertę gastronomiczną i kulturalną. Dostać tu można m.in. chipsy, wpierdol, frytki i kosę pod żebra, a napić czego dusza zapragnie, pod warunkiem, że będzie to Królewskie z kija. Wieczorami spontanicznie organizowane są koncerty pieśni kibicowskich i pokazy noży.


Gospodarka:

Gospodarka Wołomina koncentruje się na usługach, przede wszystkim na sprzedaży kebabów (45%) i alkoholi 24h (45%). Pozostałe 10% to szara strefa, głównie działalność przestępcza, prowadzona z zaświatów, bo większość osób trudniących się tym fachem opuściła już ten padół łez i łusek.


Kultura:

Władze miasta starają się krzewić kulturę wśród obywateli i organizują wiele festynów, świąt oraz pomniejszych wydarzeń artystycznych. Kinomanów latem czeka nie lada gratka. Na głównym placu Wołomina odbywają się plenerowe pokazy filmów komercyjnych, ale z ambicjami. Niestety, nie wszystkim mieszkańcom podoba się taka forma prezentowania dzieł kinematografii i ich dobór, jak donosi bowiem lokalne pismo:

W miniony piątek na placu 3 Maja w Wołominie, wystartowało kino letnie. Pierwszy pokaz filmowy, podczas którego wyświetlano nagrodzony czterema Oscarami obraz „Jak zostać królem”, został niestety nieoczekiwanie przerwany. Stało się tak za sprawą grupy osób, które skutecznie przeszkadzały mieszkańcom w oglądaniu filmu. Chuligani, bo chyba inaczej nie można określić tego typu osób, po rozpoczęciu seansu zakłócali spokój, jeżdżąc samochodami dookoła placu 3 Maja. Zarówno warkot silników, jak i dosyć wulgarne okrzyki zagłuszały wyświetlany filmu. Niestety na tym się nie skończyło. W połowie filmu ktoś wyrwał wtyczkę z tablicy rozdzielczej projektora i seans został przerwany. Zawiedzeni miłośnicy kina, którzy bardzo licznie przybyli tego wieczoru na plac 3 Maja, nie kryli oburzenia z tego powodu. [Kino letnie z przeszkodamihttp://www.wiesci.wolomin.com/?f=xml/201129.xml&p=2]

***
Ktoś może zapytać, czemu po prostu się stąd nie wyprowadzę? To dobre pytanie.

czwartek, 9 stycznia 2014

Krótki wpis o zabijaniu

Po ostatnim wpisie kolega zasugerował mi, ze powinienem prowadzić jakąś audycję w radiu. To bardzo dobry pomysł, bo uwielbiam puszczać innym piosenki i mam urodę radiową. Problemem może być moja fatalna dykcja – nie rozumie mnie nawet najbliższa rodzina, zdarza się też, że sam siebie nie rozumiem. W ramach przygotowań do kariery radiowca dziś znów będzie wpis tekstowo-muzyczny. To najłatwiejsza i powszechnie uprawiana forma wpisów blogowych, bo nawet jeśli nie ma się nic ciekawego do napisania, to zawsze można się obronić linkami do piosenek. Tym razem jednak nie będzie to wpis do śmiechu, bo smutno mi Boże. Zamiast zimy mamy jesień, nie dziwi zatem, że może nas dopaść jesienna deprecha i chcemy sobie posłuchać depresyjnych utworów. Przedstawię tu kilka w miarę nowych pozycji, które będą odpowiadały wrażliwości strapionej duszy XXI wieku. Ile razy można się ciąć żyletką przy Gloomy Sunday i To ostatnia niedziela, choćby i w nowych, ostrzejszych nomen omen, aranżacjach? Każdy chyba już ma dość łapania doła przy Joy Division, Radiohead i Edycie Bartosiewicz, potrzeba nam nowych głosicieli złej nowiny. Przedstawione propozycje nie wszystkich mogą zainteresować i nie wszystkim są potrzebne, bo np. dla mojej 15-letniej siostry każda piosenka mająca tempo wolniejsze niż Bonkers Dizzeego Rascala jest dołująca i o śmierci, nie trzeba zatem takim osobom wskazywać niczego konkretnego.

Aby było jeszcze smutniej, każdy utwór będzie poprzedzony cytatem z Emila Ciorana; cytatem losowo wybranym, tak jak nasze życie opiera się w dużej mierze na przypadku. Emil Cioran to rumuński filozof, który z pisania o śmierci uczynił swój sposób na życie, a żył długo i nieszczęśliwie.

4. Pierwszy utwór jest smutny programowo, bo powstał na prośbę Mariny Abramović do spektaklu o jej wyobrażonym pogrzebie. W jednym ze swoich bardziej znanych perfomansów Abramović czesze włosy aż do powstania na głowie krwawiących ran. Przedstawiona piosenka na pewno nie jest wyczesana, ale za to bolesna jak najbardziej.

To, co nie jest rozdzierające, jest zbyteczne. Przynajmniej w muzyce.





3. Kolejna przywołana piosenka powstała w 2005 roku, nie jest więc żadną nowością, ale jej autorem jest John Frusciante, artysta wiecznie (nie)żywy, ćpający na potęgę i stale pogrążony w depresji, a jedna z jego płyt zatytułowana jest The Will To Death, nie sposób zatem nie wspomnieć o nim w tym zestawieniu.

Odmowa jest jedynym rodzajem działania, które nie jest upodlające.




2. Ten zespół jest wyborem oczywistym, bo to chyba najbardziej znani przedstawiciele współczesnej muzyki depresyjnej. Wybrałem utwór z przedostatniej płyty, High Violet, o której nastroju niech świadczą tytuły piosenek: Terrible Love, Sorrow i Afraid of Everyone. Ich najnowszy album nazywa się równie przykro: Trouble Will Find Me, ale na nim nieco kpią z przypiętej im łatki naczelnych melancholików, uważam więc, że zdradzili swoje ideały.

Po kwadransie nie sposób bez zniecierpliwienia uczestniczyć w rozpaczy drugiego człowieka.




1. Na koniec coś naprawdę na koniec. Aby odpowiednio mocno zdołować słuchacza, zespół Cloud Nothings ograniczył tekst do minimum i zastosował jedną z najprostszych mnemotechnik, polegającą na wielokrotnym powtórzeniu tych samych fraz. W tym przypadku to ośmiokrotne powtórzenie słów: 
Give up
Come to
Know
We're through
No future, no past 

I po raz ostatni Cioran: Fakt, że życie nie ma żadnego sensu, jest jedynym powodem, dla którego warto je przeżyć, jedynym, jaki pozostaje.




Dla rozluźnienia napiętej atmosfery coś z zupełnie innej beczki. Tutaj zabrakło słów Cioranowi:


sobota, 4 stycznia 2014

Winiary. Pomysł na... domową elektrorandkę

Przedstawiam muzyczne pomysły do wykorzystania podczas domowej elektrorandki/elektroschadzki. Nie pomogę Wam drodzy czytelnicy w uwiedzeniu obiektu do elektrorandkowania, nie doradzę jakie danie podać ani które wino wybrać, bo na tym wszystkim kompletnie się nie znam, ja tu tylko puszczam muzyczkę. Przedstawione przeze mnie piosenki są wyborami nieoczywistymi i stanowią swojego rodzaju pójście pod prąd. Nie ma tu miejsca na typowo randkowe pościelówy – żadnych rockowych ballad, żadnego chilloutowego pitu-pitu. To ma być elektrorandka i ma być dużo syntezatorów i dużo autotune'a. Na początek mocny akcent - partner/partnerka muszą wiedzieć, że nie puszczono radia chillizet ani składanki Café del Mar:




By pozostać w tej estetyce, następny musi polecieć jakiś kawałek Holy Other (Holiego Othera? lol). Wybrałem ten, bo w teledysku się całują, co może być pewną sugestią dla obiektu adoracji i na pewno stworzy romantyczny nastrój. Minusem tej piosenki jest tytuł - We over - miejmy nadzieję, że nie proroczy.




Aby nie odstraszyć towarzysza/towarzyszki, warto teraz włączyć jakiegoś popularniejszego artystę, co nie znaczy, że popularnego. Niech to będzie Moderat w utworze o znów nie najszczęśliwszym tytule: Let in the Light. Przy włączonym świetle, jak wiadomo, widać defekty ciała, warto zatem nim (tytułem) się nie sugerować:




Na pewno już co nieco sobie wypiliście tego waszego winka (zdecydowanie wolę piwo i gorzką żołądkową rudą, stąd mój pogardliwy ton). Czas zatem puścić coś bardziej skocznego - może zbliżycie się do siebie w tańcu?




Prawdopodobnie wasz obiekt już po pierwszej piosence uznał was za świra i przypomniał sobie właśnie, że zostawił w domu włączone żelazko. Pozostaje wam w takiej sytuacji grzecznie się pożegnać i pognać szybko do 1500m2 do wynajęcia, by wytańczyć smutki. Przed wyjściem z domu zapalcie papierosa i włącznie sobie stary i dobry, rzewny a skoczny utwór (w tekście pada powtórzone 8 razy zdanie: someone great is gone - pokrzepicie się myślą, że nie tylko wam to się zdarza):




Jeśli obiekt jeszcze nie uciekł, a tylko się waha, puśćcie mu to, będzie wasz: